Mateusz Barta - Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz...

- Niech będzie pochwalony! O dobre zbiory. Dwadzieścia na Mszę. Najlepiej na świętego Józefa – czerwca dwudziestego trzeciego. Więcej ludzi będzie, bo procesja. A o ołtarz się ksiądz nie martwi- zrobimy wszystko- byleby tylko zbiory dobre były.

Robią. Staśka z Heleną pod dębem od rana szykują ołtarz. Pogoniła sąsiadów  po brzozy. Nie ma co na łapu capu- powtarza. Obrus trzeba wyprasować, dywan przynieść, drzewka wbić, Maryję z fioletową osłonką na dębie przywiesić, kwiatów nazbierać- najlepiej piwonii, żeby Najświętszej na drzewie weselej było. Nikt nie zna tylu pieśni co ona. Pamięta jeszcze te z dzieciństwa- jugosłowiańskie. Wychowała się tam z jedenaściorgiem rodzeństwa. Źle wspomina transport do Polski. Dzień przed usłyszeli: Wsiądziecie, dowiozą was tam, do Polski. Rodzina Rudków pospiesznie zapakowała kołomyjski obrus, wazony, prześcieradła. Na wszelki wypadek złotą Maryję, gdyby Niemcy nie zostawili żadnej. Ruszyli. Było zimno. Przyszli przed czasem. Za nimi pochmurne procesje jugosłowiańskich Maryj owiniętych prześcieradłami w towarzystwie Józefów i świętych Marcinów, żeliwne gary, durszlaki brodzące w błocie po ubiegło tygodniowej ulewie. Matka zdjęła kawałek ziemi z podeszwy, zawinęła w lnianą chusteczkę i ukryła w wpół podartym fartuchu. Staśka dopiero w listopadową noc, przy blasku gromnic stojących przy czarnym katafalku  i śpiewie wioskowych płaczek zrozumiała, co ma zrobić z „matkową” ziemią. Tymczasem wszyscy pośpiesznie biegli ku pociągowi. Stara Burakowa zabrała ze sobą nawet kury. Ktoś inny pierzynę, a jeszcze inny worek kartofli, cebuli, psa i modlitewnik. Rudkowa wzięła dzieci. To wystarczyło. Najmłodszej Paulinie zachciało się pić, wysłała Jaśka i Józkę po wodę dwa kilometry dalej. Boso przez mokrą łąkę biegli, żeby tylko zdążyć. Po kilku minutach ani żywej duszy nie było na horyzoncie. Nagły zryw i ruch pociągu. - Ruszyliśmy przed czasem. Pamiętam przeraźliwy krzyk matki i jej nagłe wymachy rąk w stronę leśnej studni. Na nic, za późno.

Od tamtego czasu Maryja z dębu zawsze jest smutna. Tęskni. Stacha próbuje pocieszyć Najświętszą hiacyntami, piwoniami, czy fioletowymi zasłonkami. Biega tam i z powrotem. Boi się, czy aby na pewno nikt nie zachachmęcił pomarańczowych świeczek zapachowych z ołtarzyka. Nikt. Uf. Całe i zdrowe. Dobrze. Ubiera się. Na większe uroczystości garsonkę zieloną, na niedzielę fioletową, a na pogrzeby i inne imprezy uniwersalną niebieską. Padło na zieloną.

Idzie. Różnobarwna karawana dziewczynek niosących na białych sukienkach przykościelne błoto, zmartwiona Staśka, czy aby wielebnemu kwiaty i świeczki przypadły do gustu, na końcu Helka z gałęziami z brzozowego lasu, gdzie na kozaki z Jankiem chodzi. Podobno przynoszą szczęście. A bez niego ani rusz przy wyprawach na jagody. Idą. Z daleka widać, jak promienie słoneczne odbijają się od pomalowanej złotolem Maryi. Uśmiecha się. Rok w rok jest to samo. Krótkie Ave, kilka pociągnięć kadzielnicą, chwila ciszy i dowidzenia. Cały galimatias trzeba posprzątać, drzewka wyrzucić, a Najświętszą powiesić w korytarzu do następnego roku. Co rok bliżej Góry- wzdycha Stasia. Żeby się nie wyróżniać tam, u Niebieskich, kupiła sobie błękitną garsonkę. Będzie jak trzeba.

życie

- Proszę mamy- myślenie o mur rozbić. Myślenie na chleb mi nie da, do gara na obiad też nie wsadzi. Nazywa je myśleniem życiowym. Więc jak wygląda myślenie nieżyciowe? A tak, jak na pewno nie wygląda myślenie życiowe- powtarza. Helena twierdzi, że każdy mierzy życie przez swoją duszę. Ukraść nie w stylu Helki. Pożyczyć to jak żebrać, a prosić to może się świnia. Nie lubi nieróbstwa. Jak ma już się nudzić, to woli to zrobić  z Jankiem. Pograją w kości o papierosa, zawsze ta godzina jakoś zleci. Tytuł doktora z jagód, a habilitację z truskawek zrobiła. Nie można być przecież we wszystkim najlepszym. Zaraz po Bożym Ciele rowerem skoczyła  dwie wioski dalej, do Ryśka, zapytać, czy przy truskawkach nie potrzebuje ludzi. Udało się. Na świętego Jana wepchnęła jeszcze swoich dwójkę i Jolkę z dzieciakami. Lepiej dać swojemu niż obcemu. Bo swój to swój. Z resztą, poproszą Andrzeja to ich codziennie dowiezie. Żuk i tak stoi odłogiem na łące cały boży rok. Dzieciaki ze wsi śmieją się, że pamięta jeszcze Napoleona, jak dwa wieki temu do Lubania przyjechał. Tego samego Lubania, gdzie raz w miesiącu- dziesiątego, jadą rannym pekaesem, okupują Kauflandy, Aldiki, Biedronki, i wracają szczęśliwi do następnej wypłaty. Każdy orze, jak może.

Dzieciaki we wsi pracowite i cywilizowane. Na plażę nad jeziorem nie chodzą, bo wstęp. Zdzieracze! Krętacze!- krzyczą do właścicieli. Od czasu do czasu wybiorą się do restauracji koło zapory. Kupią po warkoczu drożdżowym za  cztery złote, którego smak pamiętają jeszcze w następnym tygodniu. Właściciele mówią o nich- chmara, inwazja nadciąga. Wparują, narobią hałasu, wyzwą turystę, odburkną coś do kelnerki i pójdą. Nie robią nic. Klient ich Pan. Wracają do domu, z szop wyciągają stare, przykryte świeżą słomą pradziadkowe rowery, malują, szlifują, i jadą zarabiać.

Gruby, lat 12:

Zbieraczkę ojciec Stefanowi zakosił. Słoiki w domu mamy. Jak dużo jagód to i ze 4 litrowe nazbieram. Mamy miejsca. Tylko ciii. Zawsze ktoś kupi, a jak nie, to się pierogów narobi.

Kaśka, lat 9;

Najgorzej to jak leśnicy nas zobaczą. I, i wtedy zabierają nam  zbieraczki.

Olek, 15 lat,:

Nogi mamy uciekniemy. Przez rzekę za nami nie przejdą. Za leniwi są. Źle jak duży prąd jest. Kaśka niska jest. Bierzemy ją na plecy i heja  do przodu.

Przebierają jagody na podwórku. W domu  Jolka z Helką krzyczą. Ostatnio w Lidlu kupiły sobie suszarkę zelmera na s-półkę, żeby pół dnia z ręcznikiem jak te lolity nie chodzić.

Chłopaki Kaśkę podpuścili, suszarkę wzięła do wydmuchiwania liści z wiaderka, naleciało tam gdzie nie trzeba. I po wydmuchiwaniu, i sześciu dychach, i suchych włosach Helenki.

Na Kamionkowej nigdy nie jest smutno. Dlaczego kamionkowa? Ot, sołtysowa powiedziała co wiedziała. Nie ma pieniędzy, to drogę usypali kamieniem, a żeby Heniek z posesji mógł wyjechać, a my żebyśmy nie brodzili w błocie. Po lepszych deszczach ani kamionkowej, ani pieniędzy na nową nie widać. Wszystko spływa i płynie.

Dzieje się. Ich pasją jest dzianie się. Hela siedzi na progu i pije kawę. Zamiast zasłon nie ma nic, a zamiast drzwi ma zasłonę. Machnie raz ręką i nie musi bawić się w klamki, zamki i judasze. Wejściowe ma. Antywłamaniowe nawet- na opakowaniu napisali. A tak na wszelki wypadek. Do miasta chodzi pieszo, a jak się uda to okazją pojedzie. Chyba że sąsiad Kowalczyk z dołu pekaesem jedzie, to za bilet nie weźmie.  Z powrotem już nie. Za dużo TOWARU. Dzieciaki dali jej do pilnowania, to nie pojedzie. Czeka. Kryśka ma przywieźć z miasta adidasy, bo jutro na truskawki. Krystin- bo tak mówi Helka, to sąsiadka zza podwórka. Dobra jest. Przyprawy do piernika pożyczy, sody oczyszczonej. Wcześniej odmierzyły rozmiar patykiem i po sprawie. Byleby nie białe. Białe mają to do siebie, że wszystko widać, a po co mają mamlać jęzorem, że nosi truskawki i ziemię ryśkową na butach. Z progu widać asfaltówkę i kursowy z miasta. Kryśka przyjechała. Niesie w ręku zrywę z obuwniaka. Białe.

praca

O czwartej, kiedy asfalt oddycha wczorajszym słońcem i duchotą, zbierają się koło starego żuka. Kaśka ciągnie nogami klnąc coś pod nosem. Nie lubi rano wstawać. Reszta tyle o ile. Rozbudza ich ryk żuka. Dawno nie odpalany- ma prawo. Cały mistyczny proces uruchomiania rzęcha nie jest nietrudny. Andrzej odblokowuje koła, odpala, dociska staruszka, ten ryczy, wyje, wychodzi ze skóry i nie gaśnie. Józka w szlafroku wyskakuje z domu, trzepnie Andrzeja raz i dwa. Głupieje na starość. Ludzie śpią- powtórzy kilka razy i chowa się do nory.

Droga szeroka. Podśpiewują coś niecoś, żeby weselej było. Przyjeżdżają zawsze pierwsi. Rozpakowują manaty do starego wagonu . Wstawił Rysiek WERSAL-kę, żeby nogi było gdzie wyciągnąć. Dzieciaki zabierają koszyki, ubierają chusty, żeby udaru przypadkiem nie dostać i znikają między krzakami truskawek. Żyć trzeba, prąd opłacić, bo już pouczenie przyszło. Chcąc nie chcąc, mając ochotę, czy jej po prostu  nie mając, zbierać muszą. Do dwunastej z dwadzieścia uzbierają. - O ile te wywłoki z Suchej, co o ósmej przychodzą, koszyków nie podbiorą. Kradną. Spuścisz tylko oko, a dwa koszyki się ulatniają. Więcej nie wezmą, Cwane. I Hela i Jolka zbierają. Od czasu do czasu zerkając na przykryte gałęziami koszyki. Po dwóch godzinach ręce opadają. - Na truskawki patrzeć nie mogę. Rysiek wpada od czasu do czasu. Zabiera je do miasta i handluje. O dwunastej Regina, żona  Ryśka, przychodzi, sprawdza, czy nie nakradliśmy do domu, zamyka wagon, zbiera kosze i płaci. Wracamy przez cały tydzień pieszo. Żuk już dogorywa. Nie odpala. Rano przez wieś przejdziemy. Z powrotem już nie. Dzieciaki się wstydzą. Umorusane, brudne, mokre od słońca. Musimy iść koło cmentarza. Nieraz wyskoczy jakiś młody chłystek zza muru i suszy zęby o prażące słońce. Potem cała wieś dudni, jak nasze dzieciaki ciężko harują w polu. Średniowiecze. Nie my, oni.

Lubią jak jest wesoło. Wspominają dawne lata, kiedy się do Suchej na zabawy jeździło, do Złotego na chór. A co to było jak biskup z wizytacją przyjeżdżał. Kościelny Pasternak przez następny tydzień świętował. Życie się kręciło. Jeszcze bibliotekę we wsi mieli. W starym ratuszu na scenie kino przyjezdne pokazy robiło. Dzisiaj ratusz o krok od śmierci, scenę rozgrabili, a o wsi zapomnieli. Tarasiak na zeszyt dał to, to, to tamto. Interes zamknął, bo dla wszystkich taki dobrotliwy był. Dzieciaki jakieś takie inne były. W chowanego się pobawiły, w palanta pograły, wiśni i jabłek do domu nakradły. Jakie dżemy wychodziły! Dzisiaj to o mur rozbić. Ani widu ani słychu za jabłkami, podchodami, a o zabawach to już całkiem zapomnieliśmy. Komputery. Nowoczesność. Wszystko jakieś takie… inne. Wracają do domu- czekając na jutro. Potupują w takt na dwa, na jeden, na dwa. Humor się popsuł. Myślą, co ich tu przywlekło?

I ojro ojro

Święto. Germany przyjeżdżają rok w rok w Sommerferien. - Wchodzą i się panoszą. Żeby ich do domu jeszcze wpuścić! Hola, hola, panie german, może i tą chałupinę ojciec wasz postawił, ale żeby tak bez pytania, z butami do domu? Przyjeżdżają z sentymentu. Postawią autobus na przystanku, że pekaes nie ma gdzie się zatrzymać. Jolce to nie przeszkadza. Potrafi wyszwabać Guten Morgen, Ja, seer Gut zaprosi siwobrodego, pół sprawnego, dawnego wysiedleńca, zrobi kawkę, herbatkę, ciasteczko postawi, po domku oprowadzi, zmęczonym paluszkiem pokaże gdzie klozecik, gdzie kiedyś łóżeczko szanownego germanka stało… i ojro ojro

Dzieciaki biegną na łączkę i zbierają kwiatuszki. Co popadnie. Asterki, chwastki i bławatki i …ojro ojro.

Niemki się cieszą, uśmiechają się i udają. Pstrykają zdjęcia starymi rzęcholkami, żeby pokazać! Pokazać co to jest ukwiecona idylla.

Jadą do miasta wymienią ojro, przekalkulują i wychodzi, że wszystko wydali na bilety. Interesy.

Lejf is lejf

Babka i prababka Stacha idzie Kamionkową, dzieciaki uciekają, bo się boją.  Zaraz im wypomni złamaną gałąź na czereśni, albo rozbitego krasnala w ogrodzie. Hela też stroni. Ciągle jej wypomina, że nie ma normalnej pracy. Nic. Idzie i patrzy z żalem.  Jeszcze kilka lat temu spotykali się na nocnych śpiewach u Staszki. Pół wsi zabijało do jej małego saloniku. Roman świętej pamięci gitarę przyniósł, Jadźka ciasto upiekła, dzieci odrobinę radości przyniosły i tak do północy. Każdy czekał na piątek. Nieraz to i sam proboszcz zawitał z butelką swojskiego wina i mandarynkami. Radosne śpiewy, jak świąteczne dzwony  płynęły przez puste pola do ościennych przysiółków. Było, ale już nie ma. Staśka podłapała z radia - lejf is lejf. Cokolwiek to znaczy...

Batalia.

Skończyły się truskawki.

Helka marzy o wyżynach, zielonych, nie niebieskich. Gdzie fioletowe pieniądze rosną na krzakach, a wartość ich jest większa od emerytury Staśki. Plany się ziszczają, kiedy dzwoni Renata, ta ze skupu jagód, że nie złotówki, nie ojro, ale funty rosną na krzakach! Wieś ożywa. Uzbrajają się. Odpalają pancernik Nyska. Przygotowują mundury, żeby rano wskoczyć i nie tracić czasu. Przeciwnik czyha.

Grażyna wstaje, a z nią wiaderka, zbieraczki, plecaki i białe adidasy. Stuka kijem w miedzianą rurkę, żeby Jolkę postawić na nogi.

Jadą. Polnymi drogami, bo nyska nie jest zarejestrowana. Jan, mąż Jolanty nie ma prawa jazdy. Nauczyli go trochę w Zasadniczej Szkole Zawodowej- broń Boże w zawodówce,  i tak jeździ. Szara Dajana- bo tak mówią na nyskę, dociera- cała- na szczęście.

-Idziemy na zeszłoroczne miejsca. Świętość! Świętość! Jak ktoś podpatrzy, to koniec. Szukaj wiatru w polu, a wiatru nie ma. Najgorzej to z tymi turystkami- lolitami, co szlakami chodzą. Patrzą na nas, jak na plebs buszujący w jagodach. Przepraszam- a po ile  litr? A dla Pani to dwadzieścia złotych. Głupio się pyta. Jak wiatr w polu znajdziemy, to trzysta złotych dziennie przywieje do kieszeni. No wystarczy. Zbieramy. Żyć trzeba... No co?

Jak jest dobrze, to jest dobrze, jak jest źle to jest źle. Jak se pościelisz... tak się wyśpisz- CZŁOWIEKU. 

Licznik odsłon: 2345