Katarzyna Żukowska - Kierunek: Dziki Zachód

     „I na drogę daleką, Ty mnie prowadziłaś po gwiazdach

      I wyszywany ręcznik na szczęście, na dolę dałaś. "

     ("Ridna maty moya"- pieśń Andrija Małyszko)

           Dziurdziów. Mała miejscowość na południu Polski, powiat leski. Niewielki dom na skraju lasu. Babcia od rana krząta się po kuchni. Nie ma zbyt wiele czasu. Za dwie godziny przyjdzie mąż i dzieci z pola, a tu ani nie posprzątane, ani nie ugotowane. W rogu kuchni bawią się wnuczęta. Piszczą, krzyczą, biegają, przekomarzają się kto jest wilkiem, a kto czerwonym kapturkiem. Babcia ucisza je, z pretensją w głosie prosi, aby zachowywali się troszkę ciszej. Za ścianą śpią przecież młodsze dzieci. Trzy godziny później przy stole siedzi cała 16- osobowa rodzina. Do kuchni wkradają się ukradkiem pierwsze promienie majowego słońca, oświetlając opaloną i zmęczoną twarz młodej kobiety. Energicznie kroi chleb i podaje po kromce każdemu z domowników. Siedzący obok niej mężczyzna obdarza jąpełnym wdzięczności uśmiechem.

          Nagle rozlega się gwałtowne stukanie do drzwi. - Pali się...? Idę, już otwieram...- Uspokaja wyczekujących gospodarz domu. Tuż za progiem stoi dwóch postawnych mężczyzn w mundurach. Nie czekając na zaproszenie, jeden z nich potrąca ramię zasłaniającego przejście starszego pana, który zdezorientowany uderza o ścianę. Obaj wchodzą do pomieszczenia, gdzie znajduje się rodzina. Ten wyższy odczytuje pismo. Wszyscy z uwagą wsłuchują się w jego słowa. Wraz z obwieszającymi wiadomościami, wzrasta przerażenie na twarzach zebranych. Zgiełk przeradza się w narastający hałas. Nikt nie wierzy usłyszanym słowom. Jeden krzyczy przez drugiego, rodzina próbuje wyjaśnić przybyłym, że to pomyłka, że sprawa ich nie dotyczy. Nikt nie zrobił przecież nic złego. Nieproszeni goście jednak są nieugięci, nie biorą nawet pod uwagę tłumaczeń domowników.

- Pakujcie się, wyjeżdżacie... Macie godzinę czasu, aby spakować najpotrzebniejsze rzeczy.- Oświadcza jeden z żołnierzy.

1947r.-podróż w nieznane

     W wagonie panuje ciemność. Noc miesza się z dniem, dzień z nocą. Panuje taki tłok, że trudno złapać świeże powietrze. W dodatku ten okropny smród przenikający wszystko. Nie wspominając o pchłach, wszach i innym robactwie, dokuczającym pasażerom. - Mamusiu, kiedy      wrócimy do domu?- Zadaje pytanie niespełna siedmioletni chłopiec kobiecie w pasiastej sukni. Kobieta milczy, wpatruje się w dal, szuka odpowiedzi na pytanie. Wszystkie głowy zwrócone są w jej stronę, z ciekawością wyczekują jej reakcji. Chwilę później odpowiada: - Nie wiem, Mironku... Naprawdę, nie wiem.

     Odzyskane. Pamiętam strach i obawy rodziców przed tym co nas czeka. Musieliśmy zaczynać wszystko od nowa.- Wspomina pan Miron, ofiara akcji "Wisła", który wraz z rodzicami i dwójką rodzeństwa został wysiedlony ze swego miejsca zamieszkania. Najgorszym okresem dla niego i jego rodziny był czas spędzony w podróży. - Warunki panujące w pociągu były okropne. Jechaliśmy razem z bydłem. Co jakiś czas pociąg się zatrzymywał, aby można było wyprowadzić zwierzęta na łąkę, aby nie pozdychały z głodu. Były one w końcu jedynymi żywicielami wielu rodzin w tamtym momencie. Pamiętam jak mama z tatą spali na zmianę, aby nikt nie ukradł nam naszego inwentarza. Trzeba było dmuchać na zimne. Wprawdzie nie posiadaliśmy wielu rzeczy. Rodzice zabrali pierzynę, ubrania, krowę, Pismo Święte i jedzenie na drogę. Do dziś pamiętam smak tych spieczonych bułek.

    Pociąg nagle się zatrzymuje. Żołnierz otwiera drzwi. Krzyczy do ludzi: - Wysiadać. To już koniec podróży. Na twarzach ludzi maluje się strach, zmęczenie i radość, że ponadtygodniowa męczarnia się zakończyła. - Gdzie jesteśmy?- pada pytanie jednego z podróżnych. - W Słupsku.... - otrzymuje odpowiedź.

Nowe życie.

- Po przyjeździe do Słupska spędziliśmy tam jeszcze trzy dni, zanim przydzielono nam gospodarstwo. Przywitano nas miską gorącej zupy. Po takich przeżyciach i stołowaniu się jedynie o chlebie i wodzie ten gorący posiłek był dla nas ulgą. To może wydawać się śmieszne i niedorzeczne w dzisiejszych czasach, lecz te skromne danie, dodawało nam otuchy i wiary w to, że będzie dobrze. Tata otrzymał adresy gospodarstw, wśród których mógł wybrać te, które najbardziej mu się              podoba. I tak powędrowaliśmy na piechotę do naszego nowego miejsca zamieszkania. Na nasz nowy dom i dobytek nie mogliśmy narzekać. W domu było światło, łazienka, o czym mogliśmy kiedyś tylko marzyć. - Pan Miron chwilę się zamyśla. Opowiada o swoim ciężkim życiu na        Wschodzie.- W Dziurdziowie nie mieliśmy lekkiego życia. Rodzice, dziadkowie, wujostwo ciężko pracowali, aby wykarmić wszystkich w rodzinie. Pokrzywy i lebiody brakowało, aby przeżyć. Żyliśmy skromnie, utrzymując się tylko z tego, co przyniesie gospodarstwo. Jak tutaj            przyjechaliśmy to odżyliśmy trochę z tej biedy. Najciężej było przyzwyczaić się do nowego otoczenia i stylu życia. Nam dzieciom było łatwiej, najgorzej przeprowadzkę przeżyli rodzice, którzy tęsknili za miejscem urodzenia. Wychowali się tam, założyli rodzinę, przeżyli tam wspaniałe chwile młodości. Długo nie mogli pogodzić się z decyzją rządu. Przez wiele lat żyli w przekonaniu, że tam powrócą. Dopiero kiedy otrzymali akt własności, zrozumieli, że nie ma do czego wracać.

Jesteśmy u siebie?

      Na podwórku bawi się kilku chłopców. Wśród nich mały pan Miron. Zabawa trwa w najlepsze dopóki nie dochodzi między nimi do sporu. - Ja chcę być żołnierzem.- odpowiada mały blondyn.- Ty nim nie będziesz, ja nim będę! - wykłóca się drugi chłopiec. Kłótnia wkrótce zamienia się w rękoczyny. Chłopcy rzucają w siebie kamieniami, inwektywami. - Głupek! UPA! - słychać nieprzyjemne wyzwiska, skierowane w stronę dwóch chłopców, wśród których znajduje się pan Miron. - Gdy przyjechaliśmy tutaj, w naszej wiosce mieszkali ludzie różnych narodowości. Niemcy,              Polacy, Ukraińcy, nawet jeden Austriak. Jako dzieci często się kłóciliśmy i nie wiedzieliśmy, dlaczego tutaj przyjechaliśmy. W domach niektórych sąsiadów nieżyczliwie wyrażano się o ludziach narodowości ukraińskiej. Postrzegali wszystkich wybiórczo, stereotypowo, uznając ich za przestępców. Dlatego długo nie przyznawaliśmy się, że mamy pochodzenie ukraińskie.

Pan Bóg kule nosi.

    Rok 1939 był przykrym okresem w życiu rodziny pana Mirona. Wraz z wojną nadeszło cierpienie, rozstanie, niepewność i głód. Ojciec w niewoli w Niemczech, matka w ciąży, bez środków do życia, pozostawiona sama sobie. Nie było łatwo. - Choć byłem małym chłopcem, do             dnia dzisiejszego, mam przed oczami zmasakrowane ciała ludzi, porozjeżdżane przez czołgi. Pamiętam jak uciekaliśmy potokiem, gdy zbliżał się front. Przez trzy tygodnie ukrywaliśmy się w bunkrze, żywiąc się jedynie lebiodą.

    Słychać strzały. Dziadek Wójcik wychodzi z ziemianki pierwszy, za nim mały Miron. Nie udało się oszukać diabła, kula przebija ciało dziadka, miażdżąc mu mięsień. - Jestem wdzięczny Bogu za to, że mnie obronił i do dnia dzisiejszego mogę cieszyć się życiem. - stwierdza Pan Miron.

- Do szóstego roku życia ojca nie znałem. Wychowywałem się bez niego, mama starała się, jak mogła, lecz nie mogła mi go zastąpić. Pamiętam jak wojna się skończyła i ojciec wrócił do domu. - Mamo kim jest ten pan?- zapytałem. Matka spojrzała na mnie wzrokiem pełnym bólu.- Ten pan jest twoim tatą - Ojciec doskonale wiedział co czujemy. Sam swoich biologicznych rodziców nie pamięta. Zmarli jak był małym dzieckiem. Zaadoptowało go ukraińskie małżeństwo. Był to dla niego podwójny ból, że musiał nas opuścić.

Pamiętaj, abyś Dzień Święty święcił.

      Niedziela. Dzień odpoczynku i wytchnienia od problemów i pracy. Ale przed wszystkim dzień poświęcony Bogu. Pani Katarzyna, gospodyni domu siedzi wygodnie w fotelu. Na białej chuście wyszywa niebiesko-czerwony kwiat. W całym pokoju rozbrzmiewa jej donośny śpiew. Wnuczki wsłuchują się uważnie w ukraińskie słowa pieśni. Siedzą jak zaczarowane, uwielbiają kiedy babcia śpiewa. - Niedziela była dla naszej rodziny świętością, Obchodziliśmy ją, jak Pan Bóg przykazał. Od dziecka uczono mnie, że dzień ten należy spędzać na modlitwie i w gronie rodziny. Babcia już o to dbała. Była bardzo religijną osobą. Jeżeli z jakiś powodów nie mogliśmy uczestniczyć we Mszy Świętej, siadaliśmy całą rodziną przy stole, babcia czytała Pismo Święte      przywiezione jeszcze ze swoich rodzinnych stron i rozważaliśmy Słowo Boże. - opowiada pani Danusia, córka pana Mirona. - Przed przyjazdem tutaj nasza rodzina była wychowywana w obrządku grekokatolickim, lecz ze względu na to, że mieszkaliśmy zbyt daleko od cerkwi,  uczęszczaliśmy do parafialnego kościoła rzymsko-katolickiego. Dlatego obchodzimy dwa razy święto Bożego Narodzenia 25 i 26 grudnia oraz dwa tygodnie później - tłumaczy pan Miron.

Z jednego podwórka.

    Pan Miron poznał swoja żonę przez swojego obecnego szwagra. Razem służyli w wojsku, często siebie odwiedzali, tym bardziej, że dzielił ich kilometr drogi od siebie. - Kiedyś zapytałam babcię Ewę, o to jak poznali się moi rodzice. Ona odpowiedziała: Oj, twoja matka nie chciała      twojego ojca.- Dlaczego?- zapytałam. Z początku nie przypadł jej do gustu. Ja ją przekonywałam do niego. Był młody, bogaty i do tego posiadał morgi. Ale Hanka była uparta.Często, gdy dochodziło między rodzicami do kłótni ojciec powtarzał: Gdyby nie ja, to dalej    siedziałabyś na między. - Dziś wspominam te słowa ze śmiechem.- wspomina pani Danuta, spoglądając na swoich rodziców.

- Po ślubie zamieszkaliśmy u rodziców męża. Mieszkaliśmy w sześć osób na dwunastu metrach kwadratowych. Choć żyliśmy w skromnych warunkach, wspieraliśmy siebie nawzajem, nie pamiętam, aby dochodziło między nami do waśni. - dodaje pani Hanna. - Pamiętam, że nasz dom był zawsze otwarty na ludzi. W czasie zimy i później jesieni, kiedy pracy przy gospodarstwie było mniej, wieczorami organizowane były wieczory „karciane". Kiedyś nawet odwiedziła nas córka gospodarza, u którego pracował mój dziadek w czasie wojny w Niemczech. Przyjechała do nas z       całą swoja rodziną Dziadek był bardzo dobrze traktowany przez nich, pracował u nich jako koniuszy. Po wojnie utrzymywali ze sobą kontakt. Córka gospodarza była bardzo zżyta dziadkiem, traktował ją jak córkę. Przez kilka lat przesyłali nam paczki z ubraniami, żywnością - wesoło      opowiada pani Danusia.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

    Oprócz miłości, pana Mirona i panią Hannę, łączy wspólna przeszłość i pochodzenie. Jak się później okazało, rodzina pani Hani, również dzieliła wysiedleńczy los. Jako dwuletnie dziecko przybyła tu wraz z matką i trójką rodzeństwa z Dołżycy. Choć nie pamięta swego miejsca urodzenia ma do niego wielki sentyment. Wraz z mężem planują wyjazd w rodzinne okolice, po raz pierwszy od 1947 roku. - Ostatnio zwierzyłem się żonie i dzieciom, że póki zdrowie mi pozwala, chciałbym odwiedzić Dziurdziów. Jestem ciekawy, czy coś bym poznał. Córka obiecała, że nas tam zabierze w najbliższe wakacje. - mówi pan Miron ze łzą w oku. Zapytany przeze mnie, czy jest mu przykro z powodu tego, że tak burzliwie potoczyły się losy jego rodziny, natychmiast odpowiada: - Nie mam do nikogo o nic żalu. Gdybym tutaj nie przyjechał możliwe, że nigdy nie poznałbym Hani, moich dzieci nie byłoby na świecie. W życiu nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Kultura, tradycje i pamięć zawsze pozostaną w naszej rodzinie. W chwilach nostalgii, wspomnień przypominają mi się słowa znanej ukraińskiej pieśni Andrija Małyszko:

„I na tym ręczniku ożyje wszystko znajome do bólu,

I dzieciństwo, i rozłąka, i Twoja matczyna miłość. " 

Licznik odsłon: 2349