Karolina Płoskoń - Strefa zero

Codziennie garść leków, kilka papierosów. Jeden za drugim. Wypalają się razem z nią, a z dymem idzie wszystko inne. Niespełnione marzenia, aspiracje. I ciągle tylko jeden wniosek: zmarnowałam sobie życie.

Podobno jest chorobą cywilizacyjną. Jedni mówią, że jest to owoc tłumionego gniewu, drudzy – stan kiedy się nie chce żyć. Teoretycznie nie jest chorobą śmiertelną. A w praktyce? Z depresją bywa różnie.

Anna wcześnie straciła matkę. Gdy odchodziła, wołała ją, chciała jej coś powiedzieć. Ona do dziś nie może wybaczyć sobie, że nie zdążyła. Chyba właśnie to było podwaliną dalszych perypetii emocjonalnych. Wtedy jeszcze nie była Mamą. Rzeczywiście, ze starych zdjęć uśmiecha się pełna życia licealistka z pięknie ułożonymi włosami. Jest w objęciach jakiegoś przystojniaka w krawacie w groszki. Nie, to nie jej mąż – są zbyt szczęśliwi. Tajemnicze spojrzenie, zgrabna sylwetka i gustowny pieprzyk nad ustami. Na odwrocie fotografii: Ania i Tadeusz po maturze, 1979 rok. Późniejsze zdjęcia to już monotonne wizerunki. Zmęczone oczy, spracowane ciało. Zmienił się też statysta do życiowych zdjęć. Niezmienny jest tylko ten pieprzyk.

Kąpiel lamentu

Kiedy dowiedziała się, że ma w brzuchu niespodziewanego gościa, zrezygnowała z pracy. Wtedy stała się pospolitą Mamą. Nie było już czasu na literaturę. W ocenie jej męża wszystko, co nie ma związku z rolnictwem jest niewarte uwagi. Nie miała komu się wyżalić, zapytać o radę. Nie wiedziała nawet jak wykąpać małego Jasia. Brakowało jej matki. Szukała jej zastępstwa w teściowej. Natrafiła jednak na model typowy dla dowcipów.

Jako piąte dziecko, jeszcze przed najmłodszą Magdą, urodziła martwego chłopca. Kubuś – takie pozostali bracia nadali mu imię. Tak właśnie wołali do napęczniałego brzuszka Mamy, kiedy zniecierpliwieni chcieli mu pokazać nową budowlę z klocków Lego.

Kobieta, od jakiegoś czasu, nie czuła ruchów dziecka. Kilka razy była u lekarki, by ją o tym powiadomić. Ona ją jednak zignorowała. Potraktowała ją jak nadgorliwą babę w ciąży. „Bo pani to by chciała, żeby dziecko się nie wiadomo jak dobijało.” Dobita to była Anna, gdy dowiedziała się, że chłopiec już się rozkłada. Wywołano poród. Najstraszniejszy z możliwych, bo bez płaczu dziecka zwiastującego cierpienia życia, a przede wszystkim jego nadejście. Kubuś miał to już za sobą.

Proza życia

Problemy. Jak nie z traktorem, to znowu ze zbytem na ziemniaki. Mieli też chryzantemy. Taka sezonowa fucha, dzięki której było lżej z rachunkami. Tym się głównie zajmowała Mama. Październik, listopad i dokuczliwa temperatura. Jak wracała miała odmrożone ręce. Cieszyli się na jej powrót. Wszyscy: Magda i jej rodzeństwo.

Ona sama się nie cieszyła. Często wspominała o jakiejś Gośce – koleżance, która raz pomagała jej przy kwiatkach. Nie miały się kiedy spotkać. Podobno co chwila sprawdzała, czy nie zniszczyła sobie swoich długich, pięknie pomalowanych paznokci. Magda nie rozumiała co w tym dziwnego i dlaczego Mama mówi to z takim wyrzutem.

W każdą niedzielę dostawała od niej marchewkowy soczek z zagadką na etykietce. Zawsze chciała samodzielnie ją rozwiązać, bo Mama bardzo ją wtedy chwaliła. W drodze do przedszkola codziennie mówiła, – Niedługo umrę, dziecko. – Co to jest umrę, mamo? I ta niewiedza ją ratowała.

Jasiek wyprowadził się gdy miał 17 lat. Nie pamięta dlaczego, ale był straszny huk, dużo szkła do sprzątania, gdzieniegdzie nawet krew. Płakała. Mama też. Mateusz i Łukasz tylko przytrzymywali wściekłego do czerwoności ojca. Co może zrozumieć kilkuletnie dziecko, kiedy znacznie doroślejsi niczego nie rozumieją? Po tym jak wyniósł kartonowe pudła z rzeczami widywała go tylko od czasu do czasu.

Był też dziadek, ojciec Mamy. Co chwilę mu coś ginęło i zawsze oskarżał o tę wymyśloną kradzież ojca. Nigdy nie zwykł pomagać swojej córce. Jego wymówka: „Namnożyłaś sobie dzieci to teraz masz.” Mieszkał w małym pokoiku, na wprost od korytarza. Miał tam spory bałagan i kuchenkę. Raz jej nie wyłączył i prawie spalił dom. Magda nie lubiła tam przychodzić, śmierdziało. Był na emeryturze, ale pracował u obcych ludzi za dolara dziennie. – Mi jeszcze na głowę się nie leje – stwierdził oschle, gdy prosili go o pomoc finansową przy remoncie dachu. Sprawa została zamknięta, a mokra plama na suficie z dnia na dzień stawała się większa.

Ruina choroby

W 2007 roku zachorował Łukasz. Najpierw tułał się po regionalnych szpitalach, nie wiedzieli co mu jest. W końcu wylądował w Warszawie na Banacha. – Ciężki przypadek – lekarze załamywali ręce. Wszyscy mówili o śmierci. – Chcesz pojechać do Łukaszka? –ojciec obudził pewnego ranka Magdę. Płakał, pierwszy raz widziała, że płacze. Mama wciąż była w Warszawie. Nauczycielki w szkole od razu zauważały, kiedy jej nie ma w domu – jej córka zawsze przychodziła rozczochrana. Mama plotła piękne warkocze, a ojciec nie potrafił zrobić nawet kucyka. Jasne, że chciała do niego pojechać.

Łukasz ledwo mówił. Leżał przykuty do łóżka, cały w takich dziwnych pęcherzach. Uspokajający był widok Mamy. Zupełnie nie dawał świadectwa o powadze sytuacji. Uśmiechnięta skakała wokół niego i przemywała mu rany. Wydawało się, że jest to jedyna rzecz, która sprawia jej radość.

Po chwili poszła nawilżyć ręcznik. Niesamowicie się rozpłakała. Ból, frustracja, niezgoda na cierpienie – wszystko to spływało z niej w postaci małych, mokrych kropelek. Nie minęło kilka minut, doprowadziła się do porządku. Znów szczęśliwa towarzyszyła synowi. Nie było już śladu tego chwilowego załamania. Była dobrą aktorką? A może naprawdę żyła między dwiema skrajnościami: bólem, że jej dziecko cierpi, a szczęściem, że w ogóle żyje? Magda do dziś próbuje sobie odpowiedzieć.

Jak trwoga to do Boga, wiadomo. Godziny modlitw wysłuchane. Łukasz wyzdrowiał. Kolejny cud nad Wisłą. On, paradoksalnie, jakby mniej już wierzył. Cały w bliznach, nie mógł wychodzić na słońce. Stał się bardzo nerwowy, opryskliwy. Mama – niesamowicie przybita, ciągle smutna. Chyba właśnie wtedy zaczęła leczyć się psychiatrycznie. Magda przegapiła ten moment. Nie rozumiała, po prostu była za mała.

Ostatniego gryzie pies

Ciężko powiedzieć jakie było ich małżeństwo. Krzykliwy mężczyzna nie miał właściwie czasu. Osamotniona kobieta z gromadką dzieci. Wiadomo, że Anna w Marku oparcia nie miała. Ona była samicą psa, on – jej największym błędem. Przynajmniej tak mówili. Czy się kochali? Starsza siostra Magdy powiedziała, że dawno by się rozwiedli, gdyby nie najmłodsza z nich – Co to znaczy rozwiedli? Magda nie rozumiała. Maryśka, jak zawsze, wiedziała lepiej. Musiała jej słuchać, być jak ona.

Łatwiej powiedzieć co Annie nie dolegało. Przeszła kilkanaście operacji pod narkozą, i bez niej. Rzadkie włosy, sztuczne zęby. Nieustanny ból, który koiła różnymi kolorowymi „cukierkami”. Miała je na wszystko. Ból głowy, ręki, żołądka, a nawet na zły dzień. Chociaż bardzo je chwaliła nigdy nie dała ich Magdzie spróbować. Ta zrobiła to nieco później, będąc nastolatką.

Ciężka praca na roli, pogarszający się, na ciele i duchu, stan Mamy i powoli opuszczające rodzinne gniazdo rodzeństwo. Rozpoczęli studia, prace, pozakładali rodziny. Została Magda. Zaczęła dojrzewać, buntować się. Zazdrościła koleżankom ich rodziny, wsparcia. I, jak wspomina, najgorsza była ta zazdrość.

Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz była gdzieś ze swoją Mamą. Nie potrafiła. Magda ciągle ją denerwowała. W zasadzie to wszystko ją denerwowało. Gwizd czajnika, skrzypiące drzwi, szeleszczący łańcuch ich psa Fuksa. Najlepszy matczyny rozmówca? Ona sama.

Godzinami potrafiła siedzieć w kuchni i mówić. Ciężko było wyobrazić sobie jej towarzysza, zresztą wraz z każdą nowo rozpoczętą rozmową, zmieniał swoje oblicze. Raz był dokuczliwym petentem, raz kasjerką, która się myli w rachunkach. Czasami przybierał postać jakiegoś dziecka, które wysłuchiwało ciągłych lamentów, albo zgarniało bury. Anna żyła w swoim dalekim świecie, nad którym, w przeciwieństwie do realnego, miała kontrolę.

Wyszczekane złości

Magda z „nieporadnego dziecka” ewoluowała na „pyskatą gówniarę” całkowicie przesiąkniętą niezgodą na otaczającą ją rzeczywistość. Mówiła to, co myślała. Najczęstszym finałem był miejscowy makijaż w ponadczasowym kolorze fioletowym. –Kto ci tak ładnie pomalował oczko? – ojciec pytał przy kolegach. Chciała żeby umarł.

Obrywała za prawdę, innym razem za zwykłą nienawiść. Takie nagięcie kruchej linii życia. Trudno było czuć cokolwiek, poza, tym razem fizycznym, zawaleniem gruntu pod nogami. To był odpowiednik jej stanu psychicznego.

Atmosfera w jej domu była równie zmienna, jak szyba w drzwiach frontowych. Nawet szklarz ojcu już zasugerował, by trochę opanował nerwy, bo szkło ma to do siebie, że jest kruche. Żeby tylko szkło.

Mentalna słabość

Wiedziała, że Mama te swoje „Zniszczyłaś mi życie!”, „Wszystko przez ciebie!”, „Żałuję, że cię urodziłam!”, „Zabiję się, daję słowo.”, mówi z automatu, ale co z tego? I tak czuła się winna, jej cel został osiągnięty. Raz nawet napisała pożegnalny list skierowany do Maryśki. Magda, jako przyczyna planowanego samobójstwa, nie mogła mieć do niego dostępu. Starszą córkę poinformowała o nim demonstracyjnie przy młodszej.

Wtedy stała się Matką. Ulegała wpływom tyrana – chciała jakiejkolwiek formy spokoju. Jej obojętność, uległość i rozdarcie zaczęły udzielać się Magdzie. Tak jakby przejmowała niektóre jej zachowania, objawy choroby.

Im bardziej próbowała wykorzenić w sobie cechy rodziców, tym więcej ich znajdowała. Najgorszą obelgą było dla niej to, że ktoś zauważał jakiekolwiek podobieństwo między nimi. Ciągłe porównywanie do siostry. Dążenie do „ideału” męczyło ją gorzej, niż Annę życie. – Czy przypodobam ci się, gdy zrobię sobie, jak ona, przedwcześnie dziecko?! Po co czekać, idę teraz – wybiegła raz z domu.

Depresja tym przypadku nie okazała się jedynie indywidualną przypadłością matki. Udzieliła się też reszcie rodziny. W atmosferze, ich reakcjach i relacjach jest wciąż obecna. Każdy z nich, w pewnym sensie, na nią cierpi. Niezaraźliwa choroba powoli się przenosi. Powoli też uśmierca...

Licznik odsłon: 2332