Raz, dwa, trzy, cztery. – Liczysz? – pyta. – Tak, tak, liczę – odpowiadam. Pięć, sześć, siedem, osiem.
- Mocniej się opieraj, a ja będę ciągnął – mówi. Dziewięć, dziesięć. I zmiana ręki. Kładę dłoń na przeciwnym ramieniu i powoli unoszę lewą rękę do góry. Pod opuszkami palców czuję strzykanie gołych kości, ale nic nie mówię. Teraz ćwiczymy, nie rozmawiamy.
Schyla się i przesuwa dużą, dmuchaną piłkę pod drabinkę. Rozglądam się w tym czasie po pokoju. Jest oparcie do ćwiczenia na ramię, drabinka, różne piłki, materac – sami to wszystko robiliśmy. Prywatna siłownia, bo rehabilitacja jest trzy razy w tygodniu po godzinie. A to przecież za mało.
Siada na piłce i ćwiczymy głowę. Prawo, lewo, przód, tył. Wywieram delikatny nacisk, ale nie czuję w ogóle naporu z tyłu głowy. Zaciskam zęby i liczę dalej. – Daj te ręce na drabinkę – mówi. Podnoszę, kładę. Masuję kark i ćwiczymy napięcie pleców i barków.
- Dobre, teraz sam poćwiczę – mówi po półgodzinie. Wychodzę z pokoju, biorę torbę i portfel, biegnę do miasta. Wytyczone szlaki – piekarnia, ale ta jedna, bo jak chleb to kanapkowy. Dalej mięsny – wędlina sopocka, 15 dag, parówki drobiowe. Potem spożywczy: masło, jajka, cytryny. I jeszcze kiosk, bo w zeszły piątek nie kupiłam Gazety Krakowskiej.
Biegnę z powrotem pod górkę do domu. – Ewuś? – słyszę – Tak, tak, już jestem! – mówię i wypakowuję wszystko z torby. Mały porządek w lodówce – to co potrzebuje na co dzień układam na najniższych półkach. Masło na wierzchu, przy okazji wyjmuję talerz i zestaw sztućców. Biorę Krakowską i idę do pokoju. Teraz leży, więc nie przeszkadzam, kładę gazetę na stoliku i cichutko idę na górę.
- Ewuś, chodź no tu malutko! – słyszę z dołu. Nie ma „już” i „zaraz”. Odkładam książkę i zbiegam na dół. – Założymy dzisiaj te portki i tę koszulkę – pokazuje mi palcem co wyjąć z szafy. Schylam się i zakładamy spodnie, zapinam pasek. Potem koszulka – poprawiam kołnierzyk i zapinam guziczki.
- Może byś już obrała ziemniaki na obiad? Z tą wątróbką bym dzisiaj zjadł, Ty lubisz? – pyta. Krzywie się wbrew sobie – Niee, ja z mięsnych to tylko szynka i kurczak… - To kupiłabyś z 20 dag i mi zrobiła, ja to tak bardzo lubię – prosi. Uśmiecham się – podejmę wyzwanie. Kurtka, buty, portfel – szybko, bo to przecież już 11.30 a obiad przed 13 musi być gotowy. Lecę do mięsnego i biorę wątróbkę. Chyba pierwszy raz widzę coś takiego na oczy.
W kuchni dyskretnie przeglądam strony internetowe w telefonie. Oczyszczam, przekrawam. Oślizgła w dotyku wątróbka nie sprawia szczególnej przyjemności ale w końcu jest gotowa. Zbiegam do piwnicy obrać ziemniaki – trochę więcej, będzie mógł sobie jutro odsmażyć. Nastawiam, kroję cebulkę i zabieram się za pieczenie wątróbki. Dodaję vegety, soli, pieprzu, duszę. O dziwo, pachnie całkiem apetycznie.
- Wzięłabyś jeszcze malutko sałaty z ogrodu, to bym sobie zjadł – mówi. Idę do ogródka. No tak, ogródek. Maliny, truskawki, poziomki, ziemniaki, marchewka, sałata. Pracujemy tam od trzech lat na zmianę: ja, mama, tata, ciocia, wujek. Nawet moi mali bracia pomagają w oczyszczaniu krzaków. Nikt z nas nie chce tego małego gospodarstwa niszczyć – przecież widzimy, że to potrzebne i że daje radość. Wyrywam główkę sałaty i wracam na górę. Starannie myję i rwę, na drobne kawałeczki, żeby łatwiej było jeść.
- Wyjmij tam z lodówki kwaśne mleko i daj troszku – słyszę. Uśmiecham się pod nosem – sama na pewno nie dodałabym kwaśnego mleka do sałaty, ale wrzucam łyżkę, jeszcze dodaję trochę śmietany. Wyłączam gaz, odcedzam ziemniaki.
- Tą wodę to wlej do garnuszka to będę sobie pił – znów dyskretny uśmiech na mojej twarzy ale nic nie mówię. Gniotę ziemniaki, dodaję śmietany i podaję na ulubiony talerz. Dorzucam wątróbkę, sałatkę i kładę na stoliku.Zgina się w pasie i pochyla nad talerzem, żeby wziąć porcję do ust. Potem przenosi ciężar ciała i odchyla głowę do tyłu, żeby połknąć. – Dobre – pada komentarz, a mnie napawa duma. Pierwsza zrobiona wątróbka w życiu i pierwszy sukces!
Idę do pokoju i jem swoje ziemniaki z kalafiorem. Po 15 minutach zanoszę naczynia do kuchni i widzę, że z talerza zniknęło maksymalnie ¼ porcji. Pytam tylko, czy smakuje i wracam do siebie. Po 40 minutach schodzę na dół i sprzątam po obiedzie. Słyszę, że poszedł się położyć więc na paluszkach zmywam, składam. Wyjmuję pranie i biorę się za zawieszanie zasłon. Sama siebie zaskakuję kiedy po kolejnej odczepionej żabce oczy zachodzą mi łzami i uderzam pięściami w ściane. Po chwili zaczynam się w duchu śmiać z samej siebie. Nauczyłam się być cierpliwa przez cały czas, a taka błahostka wyprowadza mnie z równowagi. Ocieram łzy i męczę się dalej.
O 16 słyszę kroki na schodach więc od razu biegnę do siłowni. Pora na kolejny zestaw ćwiczeń. Podnosimy, łapiemy, ciągniemy. Ręce, głowa, barki, kark. Potem ćwiczy sam, biodra, nogi. Przysłuchuję się i w duchu podziwiam upartość i wytrwałość.
Robię kolację na 18. Nawet się nie zastanawiam nad drobno pokrojoną marchewką, wszystko wykonuję już mechanicznie. Z uśmiechem stawiam na stół i zbieram się na fitness. Oglądamy wspólnie dziennik gdzie mówią o akcji ALSIceBucketChallenge. Pokazują ludzi w najbardziej zaawansowanym stadium choroby. Nie przełącza, ale też nie pyta. Szybko ocieram oczy żeby nie było widać spadających kropli.
Wieczorem zawsze mam dłuższą chwilę dla siebie. Wracam o 21 i na paluszkach przemykam do pokoju. Po drodze zerkam - śpi. Dobrze. Potrzebuje sił na jutro.