Ewa Medyńska - Liczysz? Liczę!

Raz, dwa, trzy, cztery. – Liczysz? – pyta. – Tak, tak, liczę – odpowiadam. Pięć, sześć, siedem, osiem.

- Mocniej się opieraj, a ja będę ciągnął – mówi. Dziewięć, dziesięć. I zmiana ręki. Kładę dłoń na przeciwnym ramieniu i powoli unoszę lewą rękę do góry. Pod opuszkami palców czuję strzykanie gołych kości, ale nic nie mówię. Teraz ćwiczymy, nie rozmawiamy.

Schyla się i przesuwa dużą, dmuchaną piłkę pod drabinkę. Rozglądam się w tym czasie po pokoju. Jest oparcie do ćwiczenia na ramię, drabinka, różne piłki, materac – sami to wszystko robiliśmy. Prywatna siłownia, bo rehabilitacja jest trzy razy w tygodniu po godzinie. A to przecież za mało.

Siada na piłce i ćwiczymy głowę. Prawo, lewo, przód, tył. Wywieram delikatny nacisk, ale nie czuję w ogóle naporu z tyłu głowy. Zaciskam zęby i liczę dalej. – Daj te ręce na drabinkę – mówi. Podnoszę, kładę. Masuję kark i ćwiczymy napięcie pleców i barków.

- Dobre, teraz sam poćwiczę – mówi po półgodzinie. Wychodzę z pokoju, biorę torbę i portfel, biegnę do miasta. Wytyczone szlaki – piekarnia, ale ta jedna, bo jak chleb to kanapkowy. Dalej mięsny – wędlina sopocka, 15 dag, parówki drobiowe. Potem spożywczy: masło, jajka, cytryny. I jeszcze kiosk, bo w zeszły piątek nie kupiłam Gazety Krakowskiej.

Biegnę z powrotem pod górkę do domu. – Ewuś? – słyszę – Tak, tak, już jestem! – mówię i wypakowuję wszystko z torby. Mały porządek w lodówce – to co potrzebuje na co dzień układam na najniższych półkach. Masło na wierzchu, przy okazji wyjmuję talerz i zestaw sztućców. Biorę Krakowską i idę do pokoju. Teraz leży, więc nie przeszkadzam, kładę gazetę na stoliku i cichutko idę na górę.

- Ewuś, chodź no tu malutko! – słyszę z dołu. Nie ma „już” i „zaraz”. Odkładam książkę i zbiegam na dół. – Założymy dzisiaj te portki i tę koszulkę – pokazuje mi palcem co wyjąć z szafy. Schylam się i zakładamy spodnie, zapinam pasek. Potem koszulka – poprawiam kołnierzyk i zapinam guziczki.

- Może byś już obrała ziemniaki na obiad? Z tą wątróbką bym dzisiaj zjadł, Ty lubisz? – pyta. Krzywie się wbrew sobie – Niee, ja z mięsnych to tylko szynka i kurczak… - To kupiłabyś z 20 dag i mi zrobiła, ja to tak bardzo lubię – prosi. Uśmiecham się – podejmę wyzwanie. Kurtka, buty, portfel – szybko, bo to przecież już 11.30 a obiad przed 13 musi być gotowy. Lecę do mięsnego i biorę wątróbkę. Chyba pierwszy raz widzę coś takiego na oczy.

W kuchni dyskretnie przeglądam strony internetowe w telefonie. Oczyszczam, przekrawam. Oślizgła w dotyku wątróbka nie sprawia szczególnej przyjemności ale w końcu jest gotowa. Zbiegam do piwnicy obrać ziemniaki – trochę więcej, będzie mógł sobie jutro odsmażyć. Nastawiam, kroję cebulkę i zabieram się za pieczenie wątróbki. Dodaję vegety, soli, pieprzu, duszę. O dziwo, pachnie całkiem apetycznie.

- Wzięłabyś jeszcze malutko sałaty z ogrodu, to bym sobie zjadł – mówi. Idę do ogródka. No tak, ogródek. Maliny, truskawki, poziomki, ziemniaki, marchewka, sałata. Pracujemy tam od trzech lat na zmianę: ja, mama, tata, ciocia, wujek. Nawet moi mali bracia pomagają w oczyszczaniu krzaków. Nikt z nas nie chce tego małego gospodarstwa niszczyć – przecież widzimy, że to potrzebne i że daje radość. Wyrywam główkę sałaty i wracam na górę. Starannie myję i rwę, na drobne kawałeczki, żeby łatwiej było jeść.

- Wyjmij tam z lodówki kwaśne mleko i daj troszku – słyszę. Uśmiecham się pod nosem – sama na pewno nie dodałabym kwaśnego mleka do sałaty, ale wrzucam łyżkę, jeszcze dodaję trochę śmietany. Wyłączam gaz, odcedzam ziemniaki.

- Tą wodę to wlej do garnuszka to będę sobie pił – znów dyskretny uśmiech na mojej twarzy ale nic nie mówię. Gniotę ziemniaki, dodaję śmietany i podaję na ulubiony talerz. Dorzucam wątróbkę, sałatkę i kładę na stoliku.Zgina się w pasie i pochyla nad talerzem, żeby wziąć porcję do ust. Potem przenosi ciężar ciała i odchyla głowę do tyłu, żeby połknąć. – Dobre – pada komentarz, a mnie napawa duma. Pierwsza zrobiona wątróbka w życiu i pierwszy sukces!

Idę do pokoju i jem swoje ziemniaki z kalafiorem. Po 15 minutach zanoszę naczynia do kuchni i widzę, że z talerza zniknęło maksymalnie ¼ porcji. Pytam tylko, czy smakuje i wracam do siebie. Po 40 minutach schodzę na dół i sprzątam po obiedzie. Słyszę, że poszedł się położyć więc na paluszkach zmywam, składam. Wyjmuję pranie i biorę się za zawieszanie zasłon. Sama siebie zaskakuję kiedy po kolejnej odczepionej żabce oczy zachodzą mi łzami i uderzam pięściami w ściane. Po chwili zaczynam się w duchu śmiać z samej siebie. Nauczyłam się być cierpliwa przez cały czas, a taka błahostka wyprowadza mnie z równowagi. Ocieram łzy i męczę się dalej.

O 16 słyszę kroki na schodach więc od razu biegnę do siłowni. Pora na kolejny zestaw ćwiczeń. Podnosimy, łapiemy, ciągniemy. Ręce, głowa, barki, kark. Potem ćwiczy sam, biodra, nogi. Przysłuchuję się i w duchu podziwiam upartość i wytrwałość.

Robię kolację na 18. Nawet się nie zastanawiam nad drobno pokrojoną marchewką, wszystko wykonuję już mechanicznie. Z uśmiechem stawiam na stół i zbieram się na fitness. Oglądamy wspólnie dziennik gdzie mówią o akcji ALSIceBucketChallenge. Pokazują ludzi w najbardziej zaawansowanym stadium choroby. Nie przełącza, ale też nie pyta. Szybko ocieram oczy żeby nie było widać spadających kropli.

Wieczorem zawsze mam dłuższą chwilę dla siebie. Wracam o 21 i na paluszkach przemykam do pokoju. Po drodze zerkam - śpi. Dobrze. Potrzebuje sił na jutro.


Stwardnienie zanikowe boczne (łac. LSA sclerosis lateralisamyotrophica, ang.ALS amyotrophiclateralsclerosis) to postępująca choroba neurologiczna. Jej istotą jest stopniowe porażenie obwodowych włókien nerwowych, odpowiadających za funkcje ruchowe mięśni, oraz neuronów znajdujących się w mózgu, odpowiedzialnych za poruszanie się. Porażenie to nieuchronnie prowadzi do śmierci.
Licznik odsłon: 2343