Anna Firgolska - Make food not war

To był pierwszy tak chłodny weekend tej jesieni. W nocy przymrozek, rano na dachach i szybach samochodów szron. Nie jest źle, zapowiadali śnieg z deszczem, pluchę, ciapę. Najgorsza pogoda na rozdawanie. Niedziela, szesnasta. W parku czekają już ludzie. Około czterdziestu osób, głównie mężczyzn, na widok zbliżającej się grupki formuje zgrabny ogonek. Aktywiści pchają wózek z dwoma wielkimi garami, trzeci niosą w rękach. Znad gorącej zupy bucha para.

Ściemnia się już, zaczynają marznąć dłonie. Kotły lądują na parkowej ławce, w ręce czekających trafiają jednorazowe miski i łyżki. Większość ma też własne, dodatkowe naczynia. Ludzie w kolejce – trochę zniszczeni. Niektórzy zarośnięci, w burych, za dużych kurtkach. Trzeźwi. Naprzeciwko parku nowe osiedle, modernistyczny świat. I tak tydzień w tydzień, od października do maja. 

Zaczyna się rozdawanie. Zupa, drugie, surówka. Starczy dla wszystkich, można pakować na później, przychodzić po dokładki. Któryś z mężczyzn zrobi to cztery razy, do domu weźmie jeszcze kilku-litrowe pudełko zupy. Ma głodne oczy.

Dzień zero

Sobota. Kilka minut po szesnastej drzwi Dwóch Lamp, domu zagubionego gdzieś w uliczkach Grabiszyna, otwiera Witek.

– Jesteś chyba pierwsza. Wchodź – mówi. Widzi mnie pierwszy raz w życiu. W przedpokoju szczeka pies. Przyjazny. Podskakuje, liże po twarzy.

– Poczekaj w kuchni, włączyłem wodę. Możesz sobie zrobić coś do picia. Herbata jest w szafce – woła gospodarz już z innego pokoju. – Ja muszę skończyć pracę, zanim się ściemni.

W międzyczasie słychać kroki na schodach do piwnicy. W pomieszczeniu jest chłodno, unosi się kwaśna woń psujących się warzyw. Na podłodze stoją kartony papryki i pomidorów. W skrzynce obok pociemniałe awokado. Wózek, taki jak ten, których często używają osoby bezdomne, wypełniony główkami sałaty. Kalarepa w dwóch dużych pudłach. W kącie dynia, kilkanaście sztuk. Dziś większość piwnicy jest zawalona brokułami i kalafiorami. Już wiadomo, co będzie głównym składnikiem potraw.

Po lewej stronie, na starych, pomarańczowych fotelach w prążki leżą torby. W kącie czarna szafka na przyprawy, cała we vlepach.

"Good night white pride", "Wojna wojnie", „Nie każdy Polak chce być orłem”, „Ostrożnie anarchiści!” – głoszą. Na czerwonym tle leci samolot, z brzucha wypadają mu ogórki i pomidory. To naklejka Food Not Bombs.

Jedzenie zamiast bomb

Food Not Bombs, Jedzenie Zamiast Bomb, to międzynarodowa inicjatywa społeczna polegająca na rozdawaniu ciepłych, wegańskich lub wegetariańskich posiłków każdemu, kto po prostu jest głodny – bezdomnym, biednym, bezrobotnym. Food, bo tak nazywają go uczestnicy i uczestniczki, odbywa się, poza latem, w każdy weekend.

Sobota gotowanie, niedziela rozdawanie. I tak od szesnastu lat, w różnych lokalizacjach miasta. W tym roku to Park Grabiszyński. Warzywa pochodzą z targu na Obornickiej. Tam foodowców już dobrze znają. Handlarze oddają nadpsute, nienadające się do sprzedaży warzywa za darmo. Się kręci.

Na razie jest tylko Kinia. Przebieramy warzywa, bo części nie da się już uratować. Wyrzucamy kilka zgniłych papryk i prawie całą skrzynkę pomidorów. Lądują w śmieciach z cichym plaskiem. Ktoś włącza muzykę, słuchamy Dezertera. ”Komunista zamienia się w liberała, liberał zamienia się w nacjonalistę” – śpiewa wokalista. Przychodzi Aleks, zaraz potem Łukasz. Nalewamy wody do gumowego kosza na pranie bez jednego ucha. Urwało się w zeszłym tygodniu przy noszeniu jedzenia.

Myjemy brokuły, rozważając, czy zrobić z nich zupę, czy puree. W końcu staje na zupie brokułowej i papce z ziemniaków, dyni i kalafiora. W międzyczasie docierają kolejne osoby, zaczynają się rozmowy, śmiechy, dyskusje. Rozważania o tym, co by było, gdyby sanie Mikołaja ciągnęły mrówkojady i o polowaniach na śmietnikach.

Część załogi to freeganie. Dowiadujemy się, jak pies Karoliny zżarł belgijskie czekoladki z kosza z Almy. I tak płynie czas. Przez trzy godziny gotujemy zupę w setce, stulitrowym garze, siedemdziesiątkę napełniamy składnikami drugiego dania. Do trzeciego kotła trafi sałatka.

Przyprawienie i wkurzenie

Najtrudniejsze okazuje się przyprawienie przypominającej nieco pomyje zupy, która smak zyskuje dopiero na drugi dzień, pod troskliwym okiem Ilony. Udaje się jeszcze znaleźć wolne pomidory i paprykę, powstaje sos do drugiego dania. Gra radio, ale zmieniamy stacje, bo nie chcemy audycji o pracy w korpo.

W niedzielne popołudnie rozmowy przy szkleniu cebuli są poważniejsze. Słuchamy wiadomości, relacja z gdańskiej manifestacji przeciwko uchodźcom. „Cała Polska śpiewa razem, muzułmana tylko gazem. Jak nie gazem, to na mydło” - śpiewają uczestnicy. Komentarze w piwnicy dosadne. Trochę wieszamy psy na rzeczywistości. Zastanawiamy się, jakby tu zorganizować we Wrocławiu demonstrację przeciw nienawiści. Mamy dość.

Jakoś uwijamy się do szesnastej, pozostaje tylko załadować gary na wózek. Można już jechać do parku. Rozdawanie trwa około pół godziny. Bez żadnych górnolotnych słów o altruizmie, bez patosu. Rutyna we współczuciu. Skrobiemy dno garnka, rozdając ostatnie porcje. Została tylko zupa, jutro ktoś zawiezie ją do skłotu. Nic się nie zmarnuje. Jeszcze trzeba posprzątać po gotowaniu, wyszorować podłogę, pomyć kotły, wywieźć śmieci, trochę pogadać. Można iść.

Na wewnętrznej stronie drzwi Dwóch Lamp wisi kartka: „Pomyśl zanim zamkniesz.”

Licznik odsłon: 2199