Co z tą “Kinemą”? - Paulina Karasek

Opublikowano: 04 luty 2024

Tak piękny i zabytkowy budynek “Kinemy”, przeznaczony głównie do celów kulturalnych, który służy mieszkańcom Radomska i powiatu od ponad 130 lat, został zapomniany i dopuszczony do takiego stanu. Woła to o pomstę do nieba! Przecież to jest żywy pomnik naszej historii. […] Apelujemy do Pani Prezydent, do Rady Miasta Radomska, do Rady Powiatu Radomszczańskiego - ratujcie ten obiekt! […] Budynek jest cały czas otwarty na wszystkie grupy kultury, chce tętnić życiem, rozwijać kulturalnie młodzież i nasze lokalne społeczeństwo – apelowali radomszczanie Halina Kwiecień, Halina Mielczarek i Mieczysław Gąsiorek w czerwcu 2011 roku.

„Kinema” - piękny zabytkowy obiekt. Sala widowiskowa posiada wyjątkowej jakości akustykę, gdzie zbędne są wzmacniacze. Wszyscy mają to w tyle. Jak śpiewał Kuba Sienkiewicz: „przewróciło się - niech leży...”. Jesteśmy chyba jedynym miastem, gdzie zamiast dbać o zabytki - doprowadza się do stanu ich nieużywalności – napisał radomszczański internauta w listopadzie 2022 roku.

W 2012 r. teatrolożka, animatorka działań kulturalnych - Beata Anna Symołon artykuł pt. Teatralna „Kinema” zakończyła pytaniem: Jaka przyszłość czeka radomszczańską “Kinemę” z jej ponad 100- letnią tradycją?

AKT 1

Od “Kinemy” do “Kinemy”

“Kinema” posiada ponad 100 - letnią historię. Przetrwała I i II wojnę światową. Gościła grupy teatralne, szkoły, urzędników, wojska niemieckie i rosyjskie oraz wielu ludzi znanych i mniej znanych. Historia “Kinemy” zaczęła się, gdy powstała Ochotnicza Straż Ogniowa, czyli w 1881 roku. Zbudowano tam wtedy mały teatrzyk amatorski z możliwością wynajęcia go na różne imprezy, by w ten sposób straż mogła się utrzymywać i rozwijać. W 1911 roku budynek został przebudowany i dzięki temu zyskał charakterystyczny owalny kształt z wejściem na poczekalnię. Obiekt przechodził wiele remontów, Wielokrotnie zmieniano jego nazwy z “Kinemy” na “Adrię”, z “Adrii” na “Metropol”, z “Metropolu” na “Wolność”, z “Wolności” na “Metalowiec” i z “Metalowca” na dzisiejszą “Kinemę”. Budynek był wielofunkcyjny. Można tu było przyjść na spektakl szkolny, amatorski lub profesjonalny, potem zdominowały go pokazy filmowe. Była miejscem konwencji wyborczej Platformy Obywatelskiej. Można było przyjść na zawody bokserskie oraz rożnego rodzaju koncerty muzyczne, organizowano bale, był bufet w miejscu poczekalni, a nawet figloraj dla dzieci. Z historycznych ciekawostek należy nadmienić, że w “Kinemie” goszczono Józefa Piłsudskiego wraz z generalicją, który przybył w celu nadania mu tytułu Honorowego Obywatela Radomska. W tym miejscu również odbył się proces siedemnastu – żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego.

W zasadzie było tu wszystko.

AKT 2

Ocalić od zapomnienia

Poznając historię “Kinemy” można doznać przeróżnych uczuć i emocji, ale nikt na pewno nie odmówi temu miejscu funkcji aktywizującej i scalającej radomszczańską społeczność. Był to obiekt tętniący życiem. Na każdym etapie jego działalności służył mieszkańcom, stawał się coraz bardziej popularny i miał wpływ na ludzi. Teraz … grozi zawaleniem, jest zagrożeniem dla ludzkiego życia. Dla wielu radomszczan był drugim domem i w głębi serca chcieliby, żeby wrócił znów na kulturalną mapę Radomska ten utracony symbol. Danuta Zawadzka prowadząca Teatr „Źródło” mówiła: To kino ma duszę, to kino propaguje działalność kulturalną z dziada pradziada.

Dlatego między innymi radomszczański historyk Tomasz Andrzej Nowak napisał monografię poświęconą zabytkowi, pod tytułem “Z Kinemą w tle”, która okazała się cenną kopalnią informacji. Można w niej znaleźć m.in.: wypowiedzi ludzi, opis budynku na przestrzeni ponad 100 lat, aneks filmowy, teatralny, koncertowy, zdjęcia z przeszłości i aktualne wnętrza kina. - Napisałem tę książkę , by pokazać historię “Kinemy” i to, co się w niej działo. Była szerokim spektrum działania kulturalnego i rozrywkowego w Radomsku. Starałem się zidentyfikować wszystkie spektakle, koncerty, wydarzenia kulturalne, polityczne, sportowe oraz najważniejsze filmy, które pokazywano na ekranie. Najtrudniej było znaleźć filmy, ponieważ mogłem jedynie je wyszukać w starych gazetach. Mam nadzieję, że jakoś przybliżyłem radomszczanom jej bogatą historię. Mnogość wydarzeń będących w “Kinemie” pokazuje nam jej siłę – podkreślił. Mnie osobiście pokazała i jestem dumna z tego, że mamy taki budynek. Szkoda tylko, że popada w ruinę…

AKT 3

"Miss Ruina”

Gdy w 2010 roku zamknięto “Kinemę” - przez 5 lat stała pusta, a trzy lata później otrzymała tytuł “Miss Ruina”. Dopiero w 2015 roku dzierżawca wynajął to miejsce przedsiębiorcy na prowadzenie sali zabaw dla dzieci. Miejsce to przeszło lekki remont. Dzieci przychodziły tu pobawić się, głównie jednak na imprezy urodzinowe. - W momencie, gdy powstał figloraj - miałam 11 lat – opowiada mi moja koleżanka. - Pamiętam jak schody i wejście na balkon były pomalowane w morski świat Arielki. Na balkonie zasiadało się, by zjeść coś słodkiego lub pizzę. Na sali widowiskowej i na scenie były dmuchańce, które odwracały uwagę od faktycznego stanu technicznego budynku. Podłoga dalej miała spadek, tak jak słyszałam z historii taty. Na ogół było zimno oraz powietrze było bardzo wilgotne. Teraz mając 16 lat patrzę na to inaczej. Z jednej strony fajnie, że “Kinema” miała jeszcze jakieś zastosowanie, a z drugiej jednak - to miejsce było po prostu niebezpieczne.

- Dla mnie figloraj w tym miejscu to profanacja dawnego kina, natomiast to było jakieś wykorzystanie budynku. Dzierżawca miał pomysł, ale nic mu nie wyszło, a budynek został jeszcze bardziej zdewastowany – uważa Agnieszka Kuligowska, nauczycielka historii.

- Myślę, że najważniejsze jest to, że miejsce funkcjonowało, służyło mieszkańcom. Zwłaszcza, że w latach 90. były tam dyskoteki oraz bar, więc nic zdrożnego w tym miejscu nie widziałem, tym bardziej nie mam nic do figloraju – tłumaczy Tomasz A. Nowak.

Z czasem jednak urzędnicy z nadzoru budowalnego nakazali zamknięcie dzierżawcy interesu, ponieważ budynek zagrażał ludziom.

AKT 4

3 x Różewicz

„Kinema” to nie tylko centrum kultury, rozrywki, miejsce spotkań, to także ważny obiekt dla trzech wielkich radomszczan – braci Różewiczów: Janusza, Stanisława i Tadeusza. To tu rozwijali swoje zainteresowania i pasje związane z teatrem, filmem i literaturą. Stanisław został reżyserem filmowym i teatralnym, zaś Tadeusz jako poeta wspomina o “Kinemie” w swoim utworze “Matka odchodzi”. Bracia przychodzili na pokazy filmowe często ukradkiem, odkładali każdy grosik, żeby było ich stać na pójście do kina. To w radomszczańskiej „Kinemie” obejrzeli pierwszy raz spektakle teatralne. Matka Różewiczów wspomina o chłopcu chodzącym po sali kinowej rozpylającym wodę pachnącą, by uprzyjemnić doznania w trakcie filmu.

Po drugiej stronie budynku kina znajdują się pomniki związane z twórczością Różewiczów powstałe podczas jednej z edycji „Różewicz Open Festiwal” - corocznego festiwalu poświęconego życiu i twórczości Braci Różewiczów organizowanego przez Miejski Dom Kultury w Radomsku. Stanisław do 2008 roku przyjeżdżał na ten festiwal, a w “Kinemie” odbywała się główna część tego wydarzenia, podczas której emitowano jego filmy.

AKT 5

Pozostał tylko kurz…

We wspomnieniach wielu osób „Kinema” była niezwykle klimatycznym miejscem. - To kino starego typu, inaczej skonstruowane miało swoją aurę. Wchodząc na balkon czy na salę widowiskową i wpatrując się w scenę lub ekran można było się wczuć w ten klimat lat 30. Wystrój ścian, sufitu sprawiał, że człowiek przenosił się do przeszłości. Scena była bardzo klimatyczna. Schody kręte, betonowe z drewnianą balustradą, może trochę archaiczne. Kino posiadało dobre nagłośnienie, lecz począwszy od roku 2000 komfort nie był najlepszy. Brak ogrzewania. Zapach stęchlizny i wygląd nie sprostał wymaganiom – opowiada Jarosław Majstrowicz, wicedyrektor Zespołu Szkół Elektryczno – Elektronicznych.

- Moja babcia urodziła się w czasie I wojny światowej i opowiedziała mi o swoich doznaniach z tego miejsca. Wspominała historię, w której oglądała film niemy, który przedstawiał wielki parowóz jadący w jej stronę. Widownia myśląc, że pociąg w nich wjedzie, zaczęła głośno krzyczeć ze strachu – wspomina A. Kuligowska. – Pamiętam, że jako małe dziecko chodziłam na poranki filmowe, które urozmaicały ciastka tortowe z bufetu. Czułam wtedy wielką radość. “Kinema”, a raczej wtedy był to “Metalowiec” miał taki przedwojenny wystrój. Wchodziło się na poczekalnię, w której był bufet. Były olbrzymie schody, kotary i duże ilości plakatów filmowych. Czuło się atmosferę starego kina. Nie było zapachu kurzu, który pojawił się z czasem. Niestety, z roku na rok kino traciło swój powab. Mój ostatni film “Katyń” Andrzeja Wajdy z 2007 roku to spotkanie z szarą rzeczywistością, z brudną salą, mnóstwem kurzu i zimnem. Toalety w strasznym stanie. Warunki wtedy były urągające XXI wiekowi. To było spotkanie z “Kinemą”, która zaczynała umierać....

- Pamiętam, jak chodziłam do “Metalowca”. Z tego miejsca mam wiele pozytywnych wspomnień. Obejrzałam tam wiele filmów. Bardzo lubiłam stare filmy i aktorki: Lollobrigida - włoska aktorka, Sophia Loren i Marina Vlady. Niezapomniane. Uwielbiałam filmy psychologiczne. Nie raz wyszłam z filmu zapłakana, bo tak się w nie wczuwałam. Z czasem zmienili ekran z 1:1 na panoramiczny. Zrobili remont i dali Famegowskie fotele kinowe. Był też balkon, na którym nie lubiłam siedzieć, wolałam salę widowiskową. Zdecydowanie wolałam “Metalowiec” niż MDK – opowiada ze wzruszeniem 80-letnia pani Halina.

AKT 6

POMOCY!!!

- Idąc do pracy i przechodząc koło “Kinemy” odczuwam smutek, bo ten budynek zaczyna zmieniać się w ruinę. Szkoda, że taki obiekt niszczeje … - mówi z rozżaleniem A. Kuligowska. – Przygotowując materiał faktograficzny do książki miałem okazję, jako jeden z niewielu, obejrzeć “Kinemę” jako ruinę. Byłem w piwnicach z aparatem fotograficznym. Padał wtedy deszcz. Z sufitu po ścianach leciała ciurkiem woda. Naprawdę przerażający widok. W miejscu, gdzie była największa wilgoć niesamowicie zagrzybione ściany. Specyficzny zapach stęchlizny. Pajęczyny. To robiło naprawdę przygnębiające wrażenie. Sala widowiskowa zachowała się w miarę dobrze. To zasługa Teatru Źródło, który chcąc tam występować, zebrał jakieś środki i wspólnie ze strażakami zabezpieczyli dach. Dlatego tam nie przecieka i nie ma wilgoci. Fotele były zdemontowane na rzecz figloraju. Była tam prawdziwa graciarnia. Scena jest zachowana, ale nie ma kurtyny. Na środku sceny leżały różne, dziwne przedmioty. Fotografując pomieszczenia odczuwałem wielki żal, że takie miejsce niszczeje, gdzie przez 100 lat było kinem, a przez ponad 100 lat teatrem. Zwłaszcza, że jest coraz mniej takich miejsc w Polsce – wspomina T. A. Nowak.

Był pewien okres, że właściciel “Kinemy” – OSP - nie chciał oddać miastu obiektu. Jakiś czas temu pojawiła się informacja w mediach, że budynek będzie licytowany. W Urzędzie Miasta uzyskałam zdawkową i bardzo oszczędną w treści informację, że Miasto jest zainteresowane kupnem budynku “Kinemy”. „Chcemy też pozyskać środki na jego remont, przywrócić mu dawny blask i oddać mieszkańcom, ponieważ uważamy, że to wymarzona przestrzeń dla kultury, z salą kinową, pomieszczeniami dla organizacji pozarządowych oraz miejscem pamięci braci Różewiczów” – czytamy w komunikacie. I tyle. Czy kwota nie okaże się zaporowa? – tego już się nie dowiedziałam, ale… nadzieja jest.

„Na końcu każdego tunelu jest światło. Niektóre tunele są po prostu dłuższe niż inne”

B(i/a)lans - Joanna Nosal

Opublikowano: 04 luty 2024

Idąc ulicą Nowowiejską, łatwo przeoczyć ten budynek. Zwykłemu obserwatorowi żółta, PRL-owska budowla może wydawać się jednowymiarowa i mała. Niezauważenie czerwonej tabliczki z informacją o przeznaczeniu gmachu nie jest trudne, a jeszcze łatwiejsze niedostrzeżenie jego ogromu. Więcej zainteresowania budynek wzbudziłby w swoim docelowym „targecie”, czyli uczniach klasy 7 i 8 oraz ich rodzicach. Oni obeszliby go dokoła wiele razy, próbując nawet zajrzeć do środka.

Liceum w warszawskim środowisku to coś więcej niż miejsce nauki. To miejska legenda. W każdym innym polskim mieście licea określa się numerem. W Warszawie mają one własną tożsamość. Są odrębnymi bytami o niepowtarzalnym charakterze. Każde liceum ma nazwę, która wywodzi się od nazwiska patrona. W stolicy nie chodzi się do dwójki czy siódemki, ale do Hoffmanowej albo Batorego. Już to pokazuje, że liceum to coś szczególnego. To sposób klasyfikowania człowieka, określenia jego charakteru, predyspozycji oraz sposobu bycia. Elementem licealnej tożsamości są także bluzy. Nie jest to bynajmniej obowiązkowa forma mundurka, lecz rzecz, którą uczniowie chcą posiadać. Bluza podkreśla przynależność, zastępuje pierwsze wrażenie. Dopisuje historię do nieznanego człowieka. Dzieli i łączy ludzi. Na ulicy może być źródłem miłych zaczepek lub nieprzyjemnych wyzwisk.

Co liczy się dla warszawskiej młodzieży przy wyborze szkoły i - tym samym - przynależności? Wysokie miejsce w rankingu „Perspektyw”. Znane są licea plasujące się w pierwszej dwudziestce. Emocje wzbudzają jednak te z pierwszej szóstki. Oczywiście znane są także przypadki, w których wybijają się licea spoza ścisłej czołówki, ale nigdy przez przypadek. Taka szkoła musi się wyjątkowo postarać, np. posiadać sławnego absolwenta lub corocznie organizować imprezę na dużą skalę.

Staszic to top 1 w Warszawie i w Polsce, więc, jak można się domyśleć, stanowi jeden z gorętszych tematów krążących po licealnym światku Warszawy. Trzecioklasistka Ania potwierdza: To jest ta szkoła z dobrą matmą i tyle zazwyczaj wiedzą inni. I to prawda, ponieważ tematem dodającym szkole splendoru są klasy matex – objęte autorskim programem nauczania matematyki, dla zwykłych śmiertelników tajemnicze. W młodzieżowej kulturze funkcjonuje nawet obraz typowego matexa – nieogolonego, roztrzepanego chłopaka ze spektrum autyzmu i ponadprzeciętnymi zdolnościami matematycznymi. Typowy matex nie radzi sobie z niczym poza matematyką, nie posiada zdolności interpersonalnych (zazwyczaj ma zaburzenia społeczne) i nie da się z nim porozmawiać o niczym poza matematyką (podobno komunikuje się najchętniej wzorami i z trudem formułuje zdania, gdy musi coś załatwić z „przeciętnym śmiertelnikiem”). Istniejąca od wielu wiele lat, podsycana przez samych uczniów Staszica, legenda matexu znacząco wpływa na obraz szkoły i na postrzeganie jej uczniów, gdyż często obraz „typowego” matexa przekłada się na obraz „typowego” Staszica. Łagodniejszy w swym wydźwięku stereotyp mówi o tym, że każdy uczeń Staszica nie ma życia, bo ciągle się uczy i jest niewiarygodnie nudny. Nawet chodząc do innej klasy niż matex, ma ponadprzeciętne zdolności matematyczne i ciągle robi „zadanka”.

Odzwierciedleniem niejednoznacznych opinii o Staszicu mogą być wpisy zamieszczone na portalu „Wasza Edukacja”, na którym każdy może napisać parę słów o wybranej szkole. Korzysta z niego wielu szukających przyszłego liceum ósmoklasistów. Na pięć możliwych do zdobycia gwiazdek Staszic otrzymał średnią 3,2. Zamieszona 18.11.2022 r. opinia mówi: „Najgorsza szkoła, do jakiej chodziłem, same nerdy i gracze lola”, natomiast ta zamieszczona 9.11.2022 r. podpowiada: „Super szkoła dla mądrych, zdolnych i pozytywnie nastawionych do siebie ludzi.”. Jeszcze inni napisali: „Każdy w tej szkole ma ego z kosmosu xd” albo „Jestem tegoroczną maturzystką mat-biol-chemu. Nie zamieniłabym tej szkoły na żadną inną.” ( 13.05.2022 r.)

Kim są ci, których średnia z matury zatrważa najodważniejszych? Ci, którzy wygrywają największą ilość olimpiad w kraju? Ci, którzy są postrachem ogólnopolskich i międzynarodowych debat? Ci, na których obrazie trudno znaleźć jakąkolwiek skazę? Scharakteryzowanie „szczęśliwców”, którzy dostali się do szkoły to trudne zadanie, bo uczniowie Staszica są bardzo różnorodni, wbrew wszystkiemu, co mówią szablonujący i wpychający ich w ramki opiniodawcy. Z jednej strony Staszic to miejsce, do którego nie przychodzą „ludzie z ulicy”, z drugiej strony jest to jednak (jak w każdej szkole) zbieranina ludzi „z ulicy”. Wśród uczniów obecni są przedstawiciele wszystkich grup społecznych. Biedni i bogaci. Lewicowi i prawicowi. Wierzący i ateiści. Różnic jest wiele, ale ich wspólnym mianownikiem jest ambicja, by być Kimś. Znająca realia szkolne od dwóch lat Marta mówi: Nie wydaje mi się, że wszyscy uczniowie to geniusze. To szkodliwy stereotyp. Tu spotykają się po prostu bardzo wysokie ambicje uczniów. Coś nas jednak sprowadziło do tej szkoły. Ja np. poszłam, żeby dostać się na medycynę. Dlatego aby osiągnąć zamierzony cel, bierzemy korepetycje, uczymy się dużo w domu. Ja np. nie jestem wybitnie uzdolniona z żadnego przedmiotu, ale jeżeli na czymś mi zależy, to jestem w stanie usiąść i się tego nauczyć. Mamy duże ambicje, choć niektórzy przerośnięte, chore- niszczące, a nie motywujące. Ania dodaje: Ludzie są wyjątkowi. Naprawdę, każda osoba, jaką spotkałam, jest zupełnie inna i ma swój własny charakter. Jest mało nijakich ludzi. Mówi się dużo, że są tu ludzie, którzy tylko siedzą i się uczą i nie mają życia, a mi się wydaje, że jest dużo takich osób, które mają osobowość poza tym, że się uczą i są naprawdę inteligentni i ciekawi. Z każdym jestem w stanie znaleźć temat do rozmowy.

Uczący ich nauczyciele różnie oceniają podopiecznych. Jeden z nich, nauczyciel religii etyki, a przy tym opiekun wolontariatu mówi: To na pewno coś, co ich wyróżnia – poczucie humoru. Ale też (no dobrze, nie bójmy się tego powiedzieć) pewna młodzieńcza dojrzałość. Mam wrażenie, że młodzież Staszicowa często ma bardziej sprecyzowane cele niż ich rówieśnicy. Tu jest duża grupa ludzi, którzy wiedzą, czego chcą, toteż inaczej się z nimi pracuje. Można powiedzieć, że ludzie w Staszicu też przeżywają swoje bunty, swoje załamania, ale inaczej się załamuje i buntuje człowiek, który jeszcze do tego wszystkiego nie wie, kim jest i po co jest. No to wtedy już wszystkie nieszczęścia świata. A tutaj jest inaczej- poczucie humoru, sprecyzowane cel życiowe, wiem, po co tu jestem. Ucząca przedmiotu niekierunkowego polonistka zauważa inne aspekty pogoni za wiedzą: Młodzież w Staszicu jest przede wszystkim zdolna, ale dużo jest tutaj osób, które są wycofane społecznie. Chodzą na lekcje, ale siedzą cicho, robią notatki, potem dobrze wypadają na klasówkach, ale tak naprawdę ja nic o nich nie wiem i oni się nie ujawniają, bo nie mają takiej potrzeby. Sporo jest tu osób autystycznych, z Aspergerem czy z depresją. Martwi mnie ich aspołeczność, bo przecież w przyszłości mają stanowić elitę naszego kraju.

Tym, co uczniów Staszica wyróżnia wśród rówieśników, jest zaskakująca skuteczność w realizowaniu swoich celów. Są przy tym jednak „smutni i skupieni”, dorastają szybciej niż powinni. W Staszicu można mówić o pojęciu „straconej młodości”. O ludziach, należących do pokolenia wyrwanego. Wyrwanego z podwórka, na którym gra się godzinami w piłkę i rysuje kredą na chodniku. Wyrwanego z beztroski. Wyrwanego i przesadzonego do świata dorosłych. Do świata powagi i odpowiedzialności. To pokolenie, które chce się buntować (jak wszyscy młodzi), ale albo nie wie przeciwko czemu, albo nie umie lub nie widzi w tym sensu. Chcące, ale czujące niemoc. To nie są młodzi ludzie zachwyceni światem, chcący wiedzieć o nim jak najwięcej. To ludzie tym światem przerażeni, przerażeni swoim życiem i swoimi wyborami. W Staszicu jest wielu małych dorosłych, którzy już nawet zapomnieli, że kiedyś byli dziećmi i że w większości dalej nimi są. Zauważa to wspomniany opiekun wolontariatu: Myślę, że w Staszicu jest nadreprezentacja osób, które dojrzały za szybko. W każdej grupie jest zawsze jakaś osoba, która w pewnych kwestiach emocjonalnych, psychicznych w jakiś sposób za szybko dojrzała. Natomiast można powiedzieć, że w Staszicu tak jak jest nadreprezentacja osób, które rozumieją trudne zagadnienia z nauk ścisłych, tak jest nadreprezentacja powyżej średniej warszawskiej, krajowej, osób, które są dojrzalsze nad swój wiek. Polonistka dodaje: Myślę, że określniki „smutni i skupieni” są trafne. Tutaj nie widać takiej radości, ale też radości bycia w grupie, a porównując swych wychowanków do „zwyczajnej” młodzieży, stwierdza: Przede wszystkim trzeba uczciwie powiedzieć, że to są konsekwencje ponadwymiarowej nauki. Kiedy ich koleżanki, koledzy w tym czasie myślą, jak się rozerwać przy grze, jak się rozerwać przy jakichś sympatycznych, ale prostych rozrywkach, oni siedzą nad książką i cierpią na bóle egzystencjalne.

W Staszicu odnosi się wrażenie, że szkoła przypomina fabrykę. Fabrykę olimpiad i konkursów. Przyspieszony kurs przetrwania. Ilość nauki jest tu ogromna. Większość przedmiotów jest wykładana na poziomie maturalnym (te nierozszerzone także), często nawet olimpijskim. Tegoroczna maturzystka Maria mówi z rozżaleniem: Jest takie podejście, że przez to, że my jesteśmy w Staszicu, to musimy wszystko wiedzieć najlepiej, lepiej od wszystkich szkół, niezależnie od tego, czy my ten przedmiot rozszerzamy, czy nie i to podejście mi się nie podoba. Gdy słyszymy po raz trzydziesty, że się nie uczymy, a się uczymy, motywacja spada. Ta szkoła nie motywuje do nauki, tylko przygnębia. Czegoś się nauczysz, coś wiesz, a dla tej szkoły dalej nie jest wystarczająco. Mówi się, że wiesz za mało, a nie, że wiesz coś. Nie docenia się pracy uczniów.

Uczniowie toną w sprawdzianach, kartkówkach, pracach domowych. Tu, niezależnie do przedmiotu, każdy wymaga. Potrzebujemy z wielu przedmiotów dwóch- trzech ocen na semestr. Jest połowa pierwszego semestru, a z historii był już sprawdzian i trzy kartkówki i niedługo będzie kolejny. Jak będziesz kuć cztery godziny, to się nauczysz na dwóję – komentuje szkolną rzeczywistość Ania. Dodatkowo uczniowie robią olimpiady, a po szkole pędzą do szkoły muzycznej i na korepetycje, bo nie radzą sobie z nauką. Cierpią na nadmiar pracy i brak czasu wolnego. Przykład? W jeden z poniedziałkowych poranków jedna z uczennic klasy trzeciej biol- chem weszła do klasy i usiadła w ławce. Miała podkrążone oczy i błędy wzrok – kuła do drugiej w nocy. Powiedziała, że poprzedniego dnia była na spotkaniu do bierzmowania, gdzie byli studenci, którzy zapraszali na oazy, opowiadali o swoim życiu. Wtedy zdała sobie sprawę, że studenci czwartego i piątego roku mają mniej pracy i więcej czasu niż ona, więcej radości z życia i więcej chęci. Zrozumiała, że ma szesnaście lat i jest wypalona. To straszne, ale wielu uczniów jest wypalonych. Mają piętnaście - osiemnaście lat, a już nie mają siły. Chcą na emeryturę. W piątek przychodzą do domu i może nawet chcieliby gdzieś wyjść, coś zrobić, ale idą spać. Potem w weekend odsypiają tylko po to, żeby znowu się uczyć. Żyją w ciągłym stresie. Są fuzją szesnastolatka, który chce się bawić, czterdziestoparolatka, który ma już dość swojej pracy i wiecznie zestresowanego trzydziestolatka, który zaczyna swoją karierę w korpo, licząc, że kiedyś wespnie się na szczyt.

Czy w Staszicu jest czas na bycie ze sobą, integrację i relaks? Staszic ma bardzo dokładnie rozpisany plan wycieczek. Jedynym wyjazdem nienaukowym jest trzydniowa integracja w pierwszej klasie. Potem co roku każda klasa jedzie na kilkudniowe warsztaty (chemiczne, fizyczne, matematyczne, ekologiczne. humanistyczne), które w wielu przypadkach kończą się sprawdzianem. Uczniowskie oceny tej praktyki są jednoznaczne: Wydaje mi się, że jesteśmy chyba jedyną taką szkołą albo jedną z nielicznych, która każdy wyjazd musi zrobić naukowy. Ja nie mówię, że takie wyjazdy są złe albo niefajne. Ja uważam, że to jest jeden z fajniejszych sposobów na przyswajanie wiedzy- pojechać, zobaczyć to, o czym się uczymy, w praktyce. Ale czy ten czas musi się kończyć sprawdzianem? Kolejnym stresem? Brakuje mi właśnie takich wyjazdów integracyjnych, na których moglibyśmy się poznać lepiej, porozmawiać o sobie, mieć czas, który możemy spędzić razem. Jeśli klasa chce wyjechać gdzieś jeszcze (poza programowymi warsztatami), ma do dyspozycji tylko jeden dzień szkolny (czyli albo piątek, albo poniedziałek + weekend) , a wyjazd musi mieć formę warsztatową: Wyjazd naukowy, który jest organizowany w weekend… Uważam, że to jest chyba najgorsze, bo jest nam odbierany taki czas, w którym powinniśmy odpocząć od nauki. Weekend jest naprawdę przydatny, żeby odespać, spotkać się z przyjaciółmi, żeby gdzieś wyjść do kina, do escape roomu. A ten jest nam odbierany.

W Staszicu nie ma pozwolenia na robienie „niczego”. Na odpoczynek. Na pobycie ze sobą. Nie ma pozwolenia na czas, który pomógłby się na chwilę zatrzymać. Podobno człowiek jest najbardziej kreatywny, kiedy zaczyna się nudzić. Tu na nudę nie ma czasu. W Staszicu panuje kult rozwoju, ale rozwoju szybkiego, niezrównoważonego. Rozwoju, który jest obowiązkiem, a nie procesem, który przecież u każdego przebiega inaczej. Uczniowie Staszica mówią, że ich szkoła przypomina arenę gladiatorów – „walcz, albo zgiń”. Wielu nie daje rady i popada w problemy psychiczne. Niektórzy zaczynają imprezować. Piją dużo, bo chcą sobie „odbić” straconą młodość. Chcą chociaż przez chwilę czuć się normalnie i odzyskać kontrolę nad swoim życiem, którą już dawno stracili. Oddali ją we władanie ocenom, olimpiadom, maturze. Nie dają rady, więc piją albo ćpają. Przyczyny uciekania w używki są różne – od chęci bycia fajnym po nieradzenie sobie z życiem. Prawdziwa przyczyna jest jednak zawsze jedna: przemęczenie, stres i próba poczucia (choć przez chwilę) spontanicznej, beztroskiej młodości. Nauczyciel, który poza szkołą uczy na szpitalnym oddziale psychiatrycznym, wiele razy spotkał tam uczniów Staszica, którzy się samookaleczają lub próbują popełnić samobójstwo. Po prostu nie dają rady: Mamy trzech psychologów i pedagogów i oni są serio często odwiedzani. Ciągle widzę kogoś, kto wychodzi od psychologa, idzie do psychologa, idzie z psychologiem i płacze. To są bardzo ważne dla nas osoby.

Czy uczniom brakuje wsparcia rówieśników? Nie. Chyba w żadnej warszawskiej szkole nie ma tak dużej ilości wsparcia, jaką są w stanie udzielić sobie nawzajem uczniowie Staszica. Bo oni się rozumieją. To absurdalne, ale są dla siebie jak żołnierze na wojnie. Są z tego samego oddziału, więc rozumieją się jak nikt, muszą sobie pomagać. I faktycznie to robią. Zgłaszają nauczycielom, że dzieje się coś niepokojącego. Przytulają. Mam takie wrażenie, zwłaszcza jak się słyszy opowieści z innych liceów, że tu uczniowie reagują na siebie nawzajem. Miałem taką sytuację, że dzwonili do mnie wychowankowie w sprawie swojego kolegi, który miał dziewczynę w ciąży. To była dziewczyna nie z tej szkoły, ale dwaj koledzy, którzy nie tworzyli na co dzień paczki, czuli się i w obowiązku, ale też mieli zaufanie, żeby się zwrócić do mnie w sprawie problemu kolegi – wspomina opiekun wolontariatu.

Jednak szkoła jako instytucja z problemami uczniów radzi sobie nie najlepiej, najczęściej wtedy, gdy wyraźnie widać, że coś jest nie tak. Nie eliminuje jednak przyczyny zapaści. Nauczyciel fizyki ocenia sytuację jednoznacznie: Tu najlepsi mogą nie wytrzymać. A pomoc jest, powiedzmy sobie tylko punktowa i to wtedy, gdzie już widać, że ktoś nie dał rady. A jeszcze, jak nie daj Boże, nie ma wsparcia wśród najbliższych, no to może się kończyć po prostu wysiadką. Na pytanie, czy dorośli pomagają uczniom w sytuacjach kryzysowych, odpowiada twierdząco: No oczywiście grono pedagogiczne i ci, którzy są za to odpowiedzialni, czyli zespół tzw. „psychopedo” starają się trzymać na tym rękę na pulsie, ale powiedzmy sobie szczerze, jeśli ktoś potrafi robić dobrą minę do złej gry, to już ostateczną instancją, mam wrażenie, jest wspierająca grupa rówieśnicza.

Szkoła zapewnia masę warsztatów psychologicznych, próbując w ten sposób rozwiązać problem, ale są to działania pozorne. Uczniowie są rozczarowani, o czym świadczą słowa: W naszej szkole mówi się dużo o zdrowiu psychicznym, ale nie w tym kierunku, w którym powinniśmy o tym mówić. Albo właściwie nie- mówimy o tym w dobrym kierunku, że to szkoła jest stresująca, że jest za dużo kartkówek i sprawdzianów i że nauczyciele nas nie rozumieją, że to jest okropne dla nas i dla naszego dzieciństwa, że jesteśmy cały czas zestresowani, nie cieszymy się życiem, bo nawet w weekend cieszymy się, że mamy więcej czasu na naukę. Stąd się biorą te wszystkie warsztaty. Ten problem jest zauważany, ale nic się z nim nie robi. To jest takie „dobra, pójdźcie sobie na warsztaty, to już nie ma problemu”. No to chyba tak nie działa.

Niepokojącym zjawiskiem w Staszicu jest także wyścig szczurów, a właściwie wyścig szczura. Uczniowie nie próbują wygrać z innymi, ale z samymi sobą. To walka nierówna, walka, w której granicę stanowi własny umysł, który nie jest się w stanie uczyć siedemnastu godzin z rzędu, oraz ciało, które potrzebuje snu. Ze snem się walczy, bo naturalne sygnały, które wysyła organizm, przeszkadzają w nauce. „Sen jest dla słabych” - ileż razy słychać to zdanie na korytarzach, a zaraz po nim drugie: „Wyśpisz się po śmierci”. Niektórzy wybierają śmierć i wreszcie się wysypiają. Inni zazdroszczą, bo tamci już odpoczywają. Aby być najlepszym, uczniowie łapią się, czego mogą. Dużo ściągają, bo boją się porażki. To często gra pozorów- nauczyciele przymykają na to oko, bo wiedzą, że uczniowie i tak dobrze napiszą maturę. Marta przyznaje: Często widzę zachowania, które są nie do końca uczciwe, ściąganie jest na porządku dziennym. Ludzie ścigają, żeby mieć dobre oceny. To parcie na oceny jest bardzo duże. Wielu ludzi często nie ma moralnych blokad, żeby je zdobyć. Szkoła nie uczy uczciwości. Uczy umiejętności lawirowania, sprawiania pozorów. Uczy, że uczciwi wylecą, a zostaną tylko ci, którzy potrafią się ustawić. Maria mówi: Myślę, że wielu ludzi jest tutaj pozbawionych skrupułów. Oni jakby dążą po trupach do celu. Ludzie, którzy są bardziej popularni, potrafią wykorzystywać tych, którzy są społecznie bardziej „akward”. Np. idę sobie po korytarzu przed grupką, która pisze do jakiegoś chłopaka, żeby dał im lekcje i on im wszystko daje.

Staszic boi się humanistów, a nawet uczniów z humanistycznym „skrzywieniem”. Nie lubi ich, „bo to jest przecież szkoła matematyczna”. Olimpijczyk z drugiej klasy – Wojtek bez zastanowienia mówi: Usunąłbym biolchemy, bo przez to, że są, to tak odchodzimy od tego, że to jest szkoła matematyczna, a to właśnie matexy są takimi klasami, które się najbardziej wyróżniają. Na moim roczniku są trzy biolchemy i jeden matinf. To tak jest mniejsze zagęszczenie talentu. Jego kolega Staś dodaje: Słyszałem opowieści, że ta szkołą wzbiła się dzięki temu, że była matematyczna, więc żeby utrzymać tę pozycję, dobrze by było, żeby ciągle była szkołą matematyczną, a nie taką mieszanką. Matematyka jest dobrą drogą do utrzymania tej pozycji. Gdyby tu był taki human, to byśmy się stali jeszcze bardziej szkołą - mieszkanką i byłoby gorzej. Jest tu jednak sporo uczniów o zainteresowaniach humanistycznych (literatura, teatr, film, historia). Są w każdej klasie. Ale kryją się albo zmieniają szkołę. Tępi się ich wrażliwość, bo „z niej chleba nie będzie”. Nie będzie sukcesu ani olimpiady międzynarodowej, bo jak taką napisać z polskiego? Na szkolnym spotted pół roku temu pojawił się wierszyk:

„Na humanistę (zwłaszcza Joannę N.)

Jeśli już gościsz w naszej szkole, Gdzie ścisłość jest po drodze A jesteś humanistą Lub mienisz się artystą To bądź nim po cichu Jesteś w Staszicu”

W pewien sposób „wyszło szydło z worka”, czyli z autora humanista, ale sam wierszyk martwi. Martwi podział, jaki stworzono w szkole, na „czystych” ścisłowców i „czystych” humanistów. Humanista nie może umieć matmy. Humanista niczego w życiu nie osiągnie. Ścisłowiec nie może pisać wierszy. Ścisłowiec będzie miał dobrze płatną pracę. Ten podział jest szkodliwy, bo przecież żaden człowiek nie jest do końca „ścisłowcem” ani do końca „humanistą”, a do tego umacnia niebezpieczne stereotypowe myślenie.

Staszic jest zatomizowany. Uczniowie pracują na SWÓJ sukces. Jeśli pracują w grupie, to po to, żeby osiągnąć sukces, który potem zapracuje na nich samych. Jest wiele małych grupek na poziomie klas. Parę trochę większych na poziomie rocznika, ale wspólne picie na „Polach” to chyba nie jest zbyt trwała więź. Nie ma społeczności, bo uczniowie nie robią niczego razem. Nie ma czegoś, co spaja, łączy. Czacki ma festiwal teatralny, Hoffmanowa ma 5 i 9 minut, Batory ma UFO, a Staszic? Olimpiadę matematyczną? Debaty? Brydża? Sztos? To wszystko są wydarzenia, na poziomie których tworzą się mikrospołeczności. Uczniowie czują brak wspólnoty i szukają jej przyczyn: Większość ludzi, których znam, to introwertycy, więc trudno z nimi porozmawiać; Jest Staszicowe brydżowe community, ale ono jest dość hermetyczne, tematyczne, dla wtajemniczonych; Nie ma większej społeczności; Myślę, że trzymamy się klasowo, a w klasie dzielimy na jeszcze mniejsze grupki. Jest mało takich większych społeczności; Jest samorząd uczniowski, w klasie 2-3 osoby, które coś ogarniają; Generalnie funkcjonują mniejsze grupki.

Uczniowie Staszica nie robią niczego razem. Dziwi to polonistkę: Uczniowie przychodzą, uczą się i idą. Nie widzę, że to jest jakaś wspólnota. Nie widzę, że coś się dzieje, że siedzi ktoś z gitarą i gra i w okól siebie zbiera grupkę. Więc ta społeczność nie jest zgrana. Uspołeczniłabym uczniów na siłę. Wypchnęła ich poza szkołę. W szkole są cztery lata, a potem żyją w normalnym społeczeństwie. Szkoła nie może być inkubatorem, w którym człowiek się rozwija, ale nie ma kompletnie kontaktu ze światem. Nauczyciel wos próbuje rzucić tę kwestię na szersze tło: Socjologowie mówią o postępującej atomizacji społeczeństwa jako całości, więc siłą rzeczy to też się odbija na Staszicu, no bo po prostu Staszic jest częścią większej społeczności. Mówi się, że Staszic to jest stan umysłu. Jako patriota Staszicowy chciałbym wierzyć, że dzięki temu wszyscy płyniemy na jednej łódce.

Ze Staszica człowiek wychodzi po czterech latach. Jednak warto zadać sobie pytanie, czy Staszic kiedykolwiek wychodzi z człowieka. Co roku około dwustu młodych ludzi pisze w Staszicu maturę, aby wejść z bagażem czterech (jeszcze rok temu- trzech) lat przebywania w tej szkole w dorosłe życie. Co się ze Staszica wynosi? Na pewno wiele przyjaźni i znajomości na całe życie. A poza tym zniszczone zdrowie fizyczne i psychiczne, uzależnienie od ocen, zmęczenie oraz przeświadczenie, że są pewne rzeczy, których nie da się „odzobaczyć”. Nie da się „odzobaczyć” twarzy dziewczyny, która w szkolnej szatni wiąże chustkę na nadgarstkach, aby zakryć ślady po samookaleczaniu. Widoku ludzi wychodzących z płaczem z lekcji. Kolejek do psychologa. Wszystkich metod ściągania. Zdenerwowania nauczyciela, którego znowu nikt nie słucha. Twarzy chłopaka, którego przyjaciel w poprzednim tygodniu popełnił samobójstwo. Ale nie da się też zapomnieć o przytulającej obwiązującą nadgarstki dziewczynę koleżance. O tej osobie, która bez zawahania wychodzi za płaczącymi z lekcji, żeby przytulić ich na korytarzu. O spokojnym głosie pani psycholog. O tych, którzy uczciwie dostali jedynkę i uczciwie ją poprawili. O nauczycielu, który docenia nawet najmniejsze zaangażowanie. O twarzy chłopaka, którego koledzy odciągnęli od samobójstwa. I to jest właśnie Staszic – bilans tego, co chciałoby się „odzobaczyć” i tego, o czym nigdy nie chciałoby się zapomnieć. Bilans, który każdy tworzy sam.

Robi się niesmacznie - Agnieszka Cienki

Opublikowano: 19 wrzesień 2021

Malwina. Poranek w pracy.

Za włączeniem kilku przycisków Malwina rozpoczyna koncert muzyki kuchennej. Pierwsze skrzypce gra kwartet maszyn do lodów, chociaż serca słuchaczy skrada stary i sponiewierany blender, który swoim rykiem zagłusza wszelkie rozmowy. Dziewczyna zabiera się do pracy. Nie skrywające już żadnych tajemnic szafki, które musi wyczyścić, zmuszą ją do otwarcia się na własne myśli. W końcu ile można grać w „zgadnij jaka ciecz zrodziła tę wczorajszą plamę?”. Zatrzymuje się jednak na dłużej na jednej plamie od rozpuszczonej posypki. Zdziera, szoruje, głaszcze i oblewa płynami. Nawet tym jednym żrącym, tym w zielonej butelce. Prosi, grozi i przeklina. Nic. Ona dalej tam jest, jakby chciała przypomnieć jej o jednej natrętnej myśli, która ją prześladuje i jest nie do usunięcia. Poddaje się i plamie i myśli. Malwina nigdy nie sądziła, że skończy w pracy w kawiarnii. Jej błękitne oczy, szeroka szczęka i pełne usta miały być gwarancją kariery modelki. Ale życie potoczyło się inaczej. Jednak jej uroda nie poszła na zmarnowanie; brzydkiej twarzy, trądziku i dodatkowych kilogramów nikt by tu nie zatrudnił. Jednak po uroku niewiele pozostało z tego sezonu. Wieczorni klienci widzą tylko przekrwione oczy, twarz pełną wyprysków i spierzchnięte usta. Zgrabne i porcelanowe ręce niegdyś wywołujące zachwyt, teraz są źródłem litości z powodu blizn od oparzeń i pozdzieranych paznokci ze stresu. W ogóle tutaj są różne sposoby wyładowania napięcia; najczęściej obrywa się paznokciom, wargom, ale również maszynie do bitej śmietany. No i oczywiście nowym pracownikom.

Kroki na zapleczu. Małe, ledwo słyszalne, jakby muśnięcia podłogi. Pełne lęku, jakiejś obawy. Słychać wszystkie zmartwienia, pędzące myśli, strachy i lęki. To chyba właśnie przez stopy ucieka dusza człowieka. Wszystkie emocje właśnie w stopach znajdują ujście.

-Kurwa, no nie skradaj się! Przecież słyszałam jak weszłaś! Śmiało! Zapraszam! Nawet na czas przyjść nie potrafisz! 15 minut spóźnienia. Nowy rekord. Gratulacje!

-Kurde, sory. Miałam problemy z rowerem, naprawdę. No naprawdę, przyrzekam!

-Dobra, mam już tego dość.

-Przepraszam, serio. Zrobię co zechcesz, tylko proszę, nie mów szefowej - głos lekko się łamał.

-No oczywiście że zrobisz. Zostajesz dziś i zajmujesz się fryturą. Cała do wyczyszczenia. Części też. A spróbuj mnie jeszcze dziś wkurzyć to zobaczysz, bo piec też czeka na mycie. Teraz wynocha na pole, mamy 30 minut do otwarcia.

"Jedna polewa, druga polewa, trzecia polewa…" Malwina liczy sosy i czuje, że stopniowo cała złość się z niej wylewa. Wdech i wydech. Truskawkowy jest za słodki, ale klienci lubią go najbardziej. Otwór butelki został trochę ubrudzony, kilka kropel zastygło w biegu ku ściance naczynia. Teraz tam ucztują 3 mrówki. Może spotkały się przy porannej polewie i obgadują swoje koleżanki, narzekają na mężów i podatki? Przyszła morderczyni otwiera szafkę. Bierze nową, niebieską ściereczkę w kwiatki i jednym ruchem bezdusznie skraca im życie.

Krzysiek. Kolega zrobił 24.

Pracował przez 4 lata w różnych lokalach. Rzucił to rok temu. Zarobił na studia i uczy się prawa we Wrocławiu. Skarży się na nieludzkie godziny pracy, brak urlopów, umów i nieznośne warunki. "Praca bez umowy w gastronomii to nie praca, to czysty wyzysk". Tylko raz miał na zlecenie, która „i tak mu gówno dawała". Zwykły kawałek papieru, mógłby od razu go wrzucić do pudła na makulaturę, lubi ekologię. Chłopak w ciągu całych wakacji miał dokładnie jeden dzień wolnego. No bo po co więcej? Pytam o przerwy. Odpowiada mi głuchy śmiech. "Przerw nie było. Mogłeś się napić czy pójść do toalety, kiedy nie było ruchu i panował porządek na stanowiskach. No, chyba że szefa nie było, te dwie zasady wtedy nie działały" - zadziornie się uśmiecha. 12 godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu to w tej branży nic dziwnego. Wszyscy wiedzą i po jakimś czasie się z tym godzą. Wszyscy w tej branży to młodzież albo studenci. W weekendy zdarza się 17, a nawet 19 godzin. "Jednorazowo nawet 20 godzin to nie tragedia. Choć to nieludzka liczba godzin, problem zaczyna się, kiedy kładąc się do łóżka wiesz, że rano wstaniesz tylko po to, żeby tam wrócić. No i wrócisz do tego cholernego miejsca jutro, pojutrze i następnego dnia. I tak w kółko; spanie, praca, spanie, praca. Nie masz czasu na nic, nawet na sen, który trwa 4-6 godzin. Jeśli grafik nie jest dla ciebie łaskawy, zaczynasz zapominać o rodzinie, znajomych. Raz wieczorem prasując swoją firmową koszulkę usłyszałem nieznajomy głos na parterze. Pomyślałem, że mamy gości. Zbiegłem na dół tylko po to, żeby przekonać się, że to mój młodszy brat rozmawia przez telefon. Rozumiesz? Nie poznałem głosu własnego brata! I nie, nie przechodził mutacji. Za to ja przechodziłem wtedy przez tortury."

Opowiada mi jak jego współpracownik raz zrobił 24 godziny. „To był duży event, masa ludzi. Od rana kolega był sam, dopiero po kilku godzinach przyjechałem. Mieliśmy zamykać po północy, ale cały czas się przedłużało. Wciąż i wciąż ktoś podchodził. Jeśli mamy klientów to, nie możemy zamknąć - „życzenie” pracodawcy." Krzysiek siedział spokojnie na drewnianym krześle w drogiej restauracji. Wydawał się opanowany, nietknięty. Zupełnie jak jego karmelowe cappuccino zamówione 30 minut temu w fancy filiżance, które stygło teraz na rogu stołu. „Fly me to the moon and let me play among the stars”. Do uszu subtelnie wkradał się Frank Sinatra wraz ze swoją miłością, opiekuńczością i ciepłem w głosie. Głos Krzyśka taki nie był, nad nim trudniej panować, niż nad postawą. Jakiś niewypowiedziany żal i poczucie niesprawiedliwości wylewało się z niego i było niemal namacalne. Miało się wrażenie, że nerwy trzyma na wodzy zrobionej z pajęczej nici, że wystarczy muśnięcie, a ten elegant straci kontrolę. W budce panował gorąc i żar. Ciepło atakowało z pierwszym krokiem w budynku. Na zewnątrz 28 stopni Celsjusza. W środku - jakieś 50. Brak wentylacji i 5 maszyn, które oddawały światu swoje ciepło. Jeden wiatrak i grube koszulki z logiem firmy. Zdaniem chłopaka bardzo brzydkie. "Noszenie ich to była katorga i policzek w stronę zasad mody." - nerwowo się śmiał, próbując rozweselić atmosferę.

Z czasem ruch się zaczął zmniejszać. Patrzy na zegar - 6:30. „Dotrzymam do 7. Do pełnej, więcej kasy wpadnie." Na zewnątrz już cisza. Po alejce przy budce chodziły jeszcze pojedyncze grupy młodych imprezowiczów. Tak wcześnie. Najwyraźniej ich spacer to pielgrzymka ku świątyni trzeźwości. Słychać ich modły, które złożą przy ołtarzu Boga abstynencji. Idą, chwiejąc się jak w dziwnym transie; pewnie to ich ofiarny taniec. W oddali widać grupę nastolatków. Jeden z nich wymiotował. „Chuj z tym. Zamykam.” Kiedy zobaczył, że już świta, przeraził się. Nie wie czego. Może tego słońca. Było w nim coś mrocznego. Miało w sobie jakieś znamię śmierci. Trwoga i panika. Wspiął się na palce, stary gwóźdź odchylił w drugą stronę. Drewniana okiennica opadła z łoskotem. Odetchnął ciepłym powietrzem. Odwrócił się w stronę wnętrza budki. Wyglądała paskudnie. Przeskanował wzrokiem otoczenie. Wszystko stoi. Cisza. Zastygło. Krzyśkowi wydaje się, że stoi we mgle. A może w dymie? Za lodówką kałuża rozlanej coli. Na środku podłogi leży samotna, rozdeptana papryka. Przy kasie sterta paragonów, o które nie troszczyli się klienci. Na blacie rozsypana kukurydza oblana keczupem - Krzysiek już nie pamięta jak to się stało. W powietrzu unosi się zapach potu, starego oleju i sosu BBQ. Maszyna do kebaba obraca się jak w transie, zapomniana, nie przestaje wykonywać swojego jedynego zadania. "Raz, dwa, cztery, pięć. Pięć" - tyle naliczył puszek po energetykach. Przełyka ślinę z trudem, ciecz przedziera się przez jego gardło jak przez zasieki. Dostrzega kolegę nadchodzącego z zaplecza. Wygląda strasznie. Jak duch. Wszystkie mięśnie twarzy były tak rozluźnione, że można było pomyśleć że ich nie ma wcale. Szara skóra wisiała. Oczy były ledwo dostrzegalne, ukryte pod ciężkimi powiekami. Ugięte nogi i pochylone barki.

-Stary, ja już nie mogę - powiedział drżącym głosem.

-Chłopie, już zamknięte, posprzątamy i do chałupy - udawany entuzjazm był tak wyczuwalny, że mógłby się zmaterializować i stanąć obok.

-Ale ja już nie mogę, nie mogę już, rozumiesz?

-Dobra kurwa, stary, wiem przecież, mówię ci, zaraz kończymy. Chodź, ogarnijmy przynajmniej ten syf z grubsza, umyjemy maszyny. A z resztą to chuj, zrobi się jutro.

Nie reagował na zachęty kolegi. Zamknął oczy. A raczej stracił kontrolę nad powiekami, które same opadły. Osunął się na ścianę. Nogi się ugięły. Na białych kafelkach została tylko smuga sosu tysiąca wysp, który gościł na jego plecach od popołudnia. Leżał na podłodze. Ciężka głowa opadła na klatkę piersiową. Żałosny widok.

-Ja już kurwa nie mogę.

Jednym tchem wypowiedział swoje ostatnie słowa i zasnął, jakby na wieki.

Malwina. Chaos.

Dzisiaj na kasie stoi Natalka. Cały dzień, bez przerwy. Jest niedziela - ruch będzie największy. Niedziela to dzień boży, dzień miłości i przebaczenia. Nie tym razem. Dzisiejsze bliskie obcowanie z kasą to kara od Malwiny za to, że dziewczyna podczas wymieniania koszy zapomniała o tym w toalecie. Jest nowa, najmłodsza. Ma 15 lat. Cała zielona. Stres widać gołym okiem. Napięte mięśnie całego ciała. Pochylona postawa. Uniesione barki. Rozerwana rękawiczka tuż przy nadgarstku. Oczy jakby smutne, trochę obłąkane, ale powieki otwarte szeroko, jakby podparte niewidzialnymi zapałkami. Wieczorem będą czerwone od łez. Bezradność, szalony niepokój i zagubienie. "Syrop do kawy mrożonej wybić jako dodatek do dania za 1,5 zł? A może do lodów za 2 złote? Ale przecież w systemie jest też syrop za darmo w opcjach dodatkowych! O Boże dopomóż! Stop, a w ogóle jak sie wybija blika?" Nikt jej nie pomoże. Koleżanka Kalina może i by chciała. Nie może - Malwina zabroniła.

"Proszę Pana, ja naprawdę nie mam wpływu na to, że na jednym kawałku ciasta jest dwie bezy mniej. Ciasta są zamawiane, co oznacza, że żadna z naszych pracownic nie przyrządza... Bardzo przepraszam… Najmocniej przepraszam, ale proszę nie krzyczeć… " Pojedyncza łza spłynęła po rozpalonych od wstydu policzkach. Ktoś na sali się zaśmiał pod nosem. Ktoś szepnął, ktoś wyszedł. Cisza, uwaga wszystkich skupiona tylko na niej. Ból w żołądku rozsadza ją od środka. "Bardzo mi przykro. Proszę spokojnie, zaraz, za-zaraz coś wymyślimy. Żąda Pan zwrotu pieniędzy? Ale przecież jak to, ja to już to przebiłam, no nabiłam na paragon, tu, w systemie. Nie wiem jak ja mam to cafnąć… cofnąć. No ale Proszę Pana…Malwina! Pan prosi o rozmowę z kierownikiem." Młoda kasjerka będzie dziś miała koszmary.

Kierowniczka biega za wszystkich. Niektóre się tu do niczego nie nadają. Wszystko jest na jej głowie. Teraz stoi przy drinkach, ale musi pamiętać o tylu rzeczach. O zapiekankach w piekarniku. Jedna już jest lekko czarna. Nie szkodzi, spaleniznę przykryje sosem i urzekającym uśmiechem. Myśli o naleśnikach. O tym, że dokładnie za 4 latte albo 5 cappuccino musi zmienić system w ekspresie. Zaraz musi wysłać też jedną dziewczynę do sklepu - skończyła im się właśnie mąka. Słyszy krzyki klienta, który wykłóca się o darmowego rożka. To już czwarty dzisiaj. Malwina pracuje tu od 5 lat, a mimo to czuje stres. Zawsze. Większy niż na maturze. Albo na egzaminie na prawo jazdy. Wtedy miała tyle do stracenia. Teraz ewentualnie klient poczeka 3 minuty dłużej. Nie! Tak się nie stanie. Zrobi wszystko, żeby tak nie było. Zauważyła, że nie ma już ciasta na gofry, ani pokrojonych truskawek. Panika ogarnia jej głowę. Rozpala wszystkie komórki obolałego ciała. Chciałaby zatrzymać czas. Zrobić to wszystko, zdążyć. Potrzebowałaby tylko 5 minut. Teraz tylko biega od stoiska do stoiska i zajmuje się wszystkim, łącznie z pocieszaniem irytującego dziecka, które zgubiło swój samochodzik. Zamówienia buzują w jej głowie, a tępa koleżanka podbiega i zadaje głupie pytania. Tak bardzo chciałaby uderzyć ją w twarz. Jest samotna, tylko ona zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. „Zaraz to wszystko jebnie, a my pójdziemy na dół”. Chciałaby uciec. Jak na razie może tylko wyobrażać sobie, że nie widzi wściekłych spojrzeń klientów, którzy czekają w kolejce już 10 minut. Powinna też pamiętać o 4 shakeach. Zaraz przyjdzie wściekły klient, który będzie gotowy dzwonić na policję przez to opóźnienie. Nowe zamówienia dochodzą z każdą minutą. Z nadmiaru myśli Malwina wypiera je wszystkie, odcina ciało od rozpędzonego umysłu. Jakaś pracownica przeklina pod nosem z powodu oparzeń przy smażeniu pierogów. Frytura przyjęła dziś nowy olej. Nie rozpoznaje go jako swojego, jako tłuszczu. Jest wściekła, z furią wypiera olej, który wrze i wypływa z wszystkich otworów maszyny. Może konflikt serologiczny? Spływa po ściankach, po szafkach. Powoli, nie spieszy się. Dociera do podłogi i formuje małą kałużę. Za dokładnie 15 sekund będzie przebiegać tamtędy kierowniczka.

Marzenka. Gastro to rodzina.

Uciekała. Od emocji. Od rodziny, która nie była dla niej rodziną. Od nałogów, które powoli przejmowały kontrolę nad jej życiem. W szalonym pędzie po ratunek wpadła w toksyczne środowisko pracy, wykorzystywanie, żałosną stawkę i pracodawcę, który uważał ją za reprezentantkę niższego poziomu społecznego. "Ta robota miała mnie tak jakby odciąć od wszystkich. Chciałam odpocząć od swojego życia, zapomnieć o nim. Niby dostałam co chciałam - w pracy nie miałam czasu nawet o nim myśleć. Sądziłam, że to dobrze. Ale wszystkie emocje dusiłam w sobie. Raz zaufałam tym ludziom. Później do końca tego żałowałam." Pracowała z dorosłymi. Robiła wszystko. Biegała na salę, gotowała, przyjmowała zamówienia i chodziła na zmywak. "Najmłodsze nogi, tak mówili" 10 złotych na godzinę. Ustawowo - 18.30. Za 10 złotych możesz kupić dzisiaj co najwyżej dużą kawę, albo kawałek ciasta. Kucharze od "mieszania zupy" - 25 na godzinę. "Wiesz, ja rozumiem, że nie mam doświadczenia, że jestem najmłodsza, że nie mam szkoły. Ale dlaczego ja mam zapierdalać i odwalać brudną robotę, a jakaś stara baba wsypie do garnka obraną i pokrojoną przeze mnie marchewkę i dostanie ponad dwa razy więcej?" - mówi mi wkurzona siedząc na ławce w parku. Październikowy wiatr lekko rozwiewa jej kasztanowe włosy. Usta zaznaczone delikatną szminką w jesiennym kolorze uwalniają umysł od wszystkich bolączek i żali.

Korzystano z tego, że Marzenka jest młoda. Taka uległa. Była zawsze przydatna, kiedy coś się zepsuło, rozlało. Kiedy trzeba było biec na salę - urzec swoim wiekiem i uprzejmością roszczeniowego klienta. Mimo to kocha tych ludzi. Dają jej więcej wsparcia niż rodzina czy znajomi. Zawsze są na swoim miejscu. „Kiedy jest ruch to każdy się na sobie wyżywa, ale później jesteśmy jedną zgraną drużyną”. Raz nawet, kiedy miała urodziny, kupili jej tort. Czekoladowy z fioletową polewą. Jej ulubiony. Długo płakała ze wzruszenia. Kiedy patrzy na to z dystansu nie potrafi jasno ocenić sytuacji. Czuje się rozerwana. Z jednej strony troska i oparcie, z drugiej strony wyzysk. Chyba współpracownicy to trochę jej rodzina. A kto powiedział, że nie może być toksyczna i dysfunkcyjna?

Dziś przychodzi szef z wypłatą. Marzenka trochę się go boi. Znam ją - jest pewna siebie, odważna i przebojowa. Ale nie przy nim. Wszyscy zbiegają się do ciasnego pokoju socjalnego. Jest duszno, można by siekierę zawiesić, albo ewentualnie jeden z kuchennych noży. Punkt 23. Zaraz powinien być. Już zamknięte, nikogo nie ma na sali. Całe życie stłoczyło się na tych 5 metrach kwadratowych. Wszyscy czekają, jak wygłodniały pies na miskę karmy. Ponoć ma wystarczająco pieniędzy, żeby wypłacić podwładnym zaległe pensje. Ale to tylko plotki.

Jest w końcu. Otwierają mu drzwi. Wielki pan, lennik, przybywa, aby wypłacić swoim wieśniakom za służbę. Razem z nim jego naturalny blask i zapach pieniędzy. Rozgląda się dumnie po swojej ziemi. Wasale kłaniają mu się, zdają raporty z dnia. Opowiadają suche i sprośne żarty, takie jakie lubi. Rozkłada kasę na brudnym blacie. Łaknące oczy utkwione są w foliowe woreczki wypełnione zapłatą. Lennikowi się nie spieszy. Narzeka na darmozjadów, którzy nie są lojalni wobec pana, że czasem nie pracują do utraty sił, że zdarza im nie poświęcać się. A on przecież tylko dla nich otwiera lokal. Jest taki łaskawy, daje im pracę, a nawet za nią płaci. Mimo pieniędzy Marzenka czuje się dokładnie jak chłop na roli. Ale w ogóle co to za lennik, który nie odprowadza podatków, omija skarbówkę, szczędzi na umowach, wypłatach i badaniach sanepidowskich? Państwo nie jest jego królem. W takim razie czy ktoś panuje nad gastronomicznym lennikiem?

Malwina. Miłość wyzwoleniem.

Malwina leży na podłodze w kałuży oleju i kompromitacji. Wszystko zamarło. Natalce wydawało się, że nawet maszyny ucichły przerażone i świadome tego, co się zaraz rozpęta. Malwina wstała i otrzepała się z upokorzenia. Wściekłe oczy szukały winnej całej sprawy koleżanki, która właśnie przekręciła klucz w zamku w toalecie. Tylko tam była bezpieczna.

-No i co się gapisz, kurwa? Rusz tą tłustą dupę i wycieraj to!

-Justyna, zapierdalaj! Co ty robisz przy tych masach? Zapomniałaś jak się włącza mikser? Zaraz cię wyleją i nikt nie będzie płakał za takim dzbanem.

Ostrymi paznokciami kierowniczka raniła swoje przedramię skryta za jedną z lodówek. Chwilowa ulga. Kilka łez spłynęło i spotkało się w rozpaczy na podbródku. Dziewczyna napędzana nienawiścią próbowała opanować dramatyczną sytuację na kuchni.

-Maryśka! Włącz jebane obroty, nie jesteś na wakacjach!

Wszystko się sypało, nie było niczego, a nowe zamówienia napływały jako lawa błota. Pod płaszczem bluzgów w Malwinie szalała rozpacz i panika. Czuła brak nadziei. Wie, że zaraz zaczną się skargi na opóźnienia. Pobiegła posprzątać salę. Zobaczyła w kącie sali staruszkę. Wyglądała na zagubioną, niepewną swoich własnych nóg. Rozglądała się po sali szukając czegoś wzrokiem.

-Witam, mogę w czymś Pani pomóc?

-Tak, kochana Panienko. - otwarte usta ukazały gołe dziąsła. Skóra zapadała się w otworach starej czaszki. Wyglądała jak śmierć, ale było w niej coś urzekającego - Czekam na moje cynamonowe cappuccino już 20 minut i chciałabym zapytać, czy pamiętacie o biednej staruszce.

Nie było w tych słowach ani grama złości, ani krztyny pretensji. Tylko trochę uroku i skromności..

-Najmocniej Panią przepraszam, najwidoczniej Pani kawa zgubiła się wśród zamówień, mamy dziś trochę urwanie głowy. Przepraszam serdecznie, już biegnę po Pani kawę, dostanie ją Pani na koszt firmy.

-Złotko moje, nie stresuj się. No, już, spokojnie. Nie przejmuj się tym starym grzybem. - Zaśmiała się pod nosem.

-Naprawdę, najmocniej Panią przepraszam. - kierowniczka była już bliska płaczu.

- Każdemu się zdarza, perełko, nie martw się. Przecież nie jesteś robotem, żabciu. Nie będziesz przecież pamiętała wszystkich zamówień. Ja poczekam. Tylko koteczku, pamiętaj o cynamonie. O cynamonie nie zapomnij, no". Uśmiechnęła się beztrosko i pogłaskała kelnerkę po dłoni. Dziewczyna odwróciła się na pięcie i pozwoliła płynąć łzom czułości. Nigdy nie zaznała tyle miłości. Ta babunia miała klucz do jej oświecenia. Doszło do niej, jak wiele złych emocji gromadziła w sobie przez wszystkie lata. Dostrzegła wyzysk i patologie swojej kuchni. Nieuświadomione napędzały jej nienawiść. Teraz opadły pęta. Wolność, wyzwolenie. Uświadomiła sobie, że w tej pracy chodzi o zadowolenie klienta, a nie szefowej. A to wszystko przez jedną staruszkę. Popłakała się na zapleczu, a później poszła i wydała wszystkie zamówienia.

Kamila. Chce dać swoim klientom w mordę.

Nie jada już w swoich ulubionych restauracjach. Nie może patrzeć bez żalu na kelnerki. W każdej widzi dawną siebie - zdesperowaną, ubogą studentkę, która "chciała tylko trochę zarobić, a ludzie traktowali mnie jak zero". Krzyki, obelgi, poniżanie. Paradoksalnie miała z tym do czynienia częściej, niż z samym jedzeniem.

-Dziwko lej to piwo, bo inaczej pogadamy!

-Bardzo mi przykro, musi Pan zapłacić.

-Ty kurwo pierdolona, zapłaciłem ci wcześniej tylko nie pamiętasz! - grube ciało pozbawione było siły władczej. Oczy puste ale dzikie, nierozumne. Beknął. Obrzydliwy odór rozciągnął się i dotarł do nozdrzy. Odruch wymiotny zawładnął dziewczyną. Trzęsące nogi i 997 wybity na ekranie telefonu. Ktoś z oddali krzyknął. Poniosło się echo. Zegar wskazuje godzinę 11.45 - zaraz zamknięcie. Jest sama. Obecność kolegi kosztowałby pracodawcę. Jakiś ptak przeleciał nisko nad ziemią. Uciekał od tego okropnego miejsca. Kątem oka dostrzega trzonek od miotły. Stoi niewzruszony i szorstki. Nieświadomy swojej przyszłej roli. Kamila obiera swojego jedynego kompana za swoją broń.

Kamilę znam ze szkoły. Zawsze zaangażowana w naszą społeczność. Otwarta i przyjacielska. Ciepło bije z jej twarzy. Od razu zgodziła się na rozmowę. Wybrałyśmy się do pizzerii. Przy zamawianiu była bardziej uprzejma wobec kelnerek, niż same kelnerki wobec klientów. Za jej napiwek chyba wybiorą się dziś po pracy na duże zakupy.

"Rozepnij bluzę. Pociągnij zamek na dół, chcę zobaczyć twoje piersi”. „A robi Pani jeszcze jakieś inne lody?”. „Jakie ma Panienka piękne paluszki, ciekawe co jeszcze potrafią one zrobić?” Codziennie. Najczęściej od mężczyzn około czterdziestki. Od stałych klientów i tych nowych w okolicy. Reakcja za każdym razem musi być taka sama. „Uśmiechnij się i podziękuj za komplement! Przecież to nie jest nic obraźliwego. Klient cię chwili, a ty idziesz na skargę?! Ogarnij się lepiej.” Młode dziewczyny, po prawdzie jeszcze nastolatki, pętane są toksyczną nicią uprzejmości i profesjonalizmu. Zakładają ciężką do uniesienia maskę uśmiechu i lekkiego rumieńca, która pali ich skórę. One wiedzą, że to przebranie klauna. "Normalnie nigdy bym nie pozwoliła na takie komentarze. Zresztą mnie znasz, jestem feministką. Ale w pracy po prostu nie mogłam nic zrobić. Taki przeciętny oblech przez to, że ja nie reaguję, nie zdaje sobie sprawy z tego, jak niedopuszczalne rzeczy mówi do 17 latki. Czułam się tak cholernie bezsilna, taka słaba. Uwięziona. Na początku chciałam płakać po każdej propozycji "takiego innego loda". Później czułam tylko obrzydzenie."

Do klientów. Wszystkich. U każdego już widziała te dwuznaczne spojrzenia, które zostawiały rany nie do zagojenia. Codziennie lekko zabliźnione miejsce rozszarpywano kolejnym zboczonym komentarzem. Delikatne płaty skóry wisiały oderwane, ciekła ropa i wydzielał się odór. Te szramy nigdy nie zostaną w pełni zagojone. Już zawsze, nawet jeśli rana się zamknie, pozostanie blizna.

„Ja rozumiem dlaczego tak jest, dlaczego muszę być miła. W końcu czego się nie robi dla klienta (nawet dla tego, któremu chcesz dać w mordę)? Wiem, że muszę się zachowywać. Ale po prostu marzę, żeby choć raz odpowiedzieć tak zwyczajnie, po prostu - spierdalaj pan."

"A co pani, jakaś kurwa głupia jest? Niepełnosprawna, że 5 dań nie umi spamiętać? To ma być obsługa!? To skandal! Rysiek! Wychodzimy! A ty dziewczyno lepiej się zwolnij sama, zanim zrobi to twój szefu."

-Jakieś najmilsze wspomnienie?

-Nie przypomina mi się.

Odeszła po dwóch miesiącach. "Ta praca mi mega siadała na psyche, po prostu już nie dawałam rady." Mówi, że nie ufa już ludziom. Jej dawna życzliwość i pogodność odeszła w ciszy jak zbity pies. Obdarty, zaniedbany, niekochany.

Urszula. Jesteś bierny - jesteś frajerem.

Gadamy w zatłoczonej galerii. Nie ma czasu, zaraz będzie biegła do pracy. Jest kelnerką przy obsłudze wesel. Nie narzeka, mimo że wysuwam jej różne sugestie. Ciężko jest mi uwierzyć w to, co mówi.

"Tak. Gastro to gówno. To nie podlega wątpliwości. Ale wiesz, jak chcesz sobie dorobić, to musisz się pogodzić z tym, że będziesz zapierdalać i tyle. Pytasz, czy nie bolą mnie docinki od szefa. Nie! Wyjebane! Kiedy ktoś mi mówi, żebym ruszyła dupsko, to po prostu wstaję i ruszam to dupsko. No to jest wesele, tu nie ma siedzenia i ja to rozumiem. Spływają po mnie jakieś dogrywki, ja robię swoje i koniec tematu." Rozkłada ręce na oparciu siedziska. Jest pewna siebie, bezpośrednia. W gastronomii "siedzi" od małego. "Mówisz o umowie. Ale po co mi ona? Nie zależy mi na niej. No przecież ja nie zamierzam pracować tam do końca życia. Pożegnam się z nimi, kiedy na kalendarzu pojawi się 1 wrzesień. Zwolnią mnie? Pójdę do konkurencji ha, ha!" Rozmawiamy o sytuacji młodych w gastronomii. Przyznaje, że to nie jest praca. To czysty wyzysk młodzieży i studentów, którzy z różnych powodów nie walczą o swoje prawa i sami pozwalają na wykorzystywanie. "Moim zdaniem, jak idziesz do gastro to musisz wiedzieć, że piszesz się na zapierdalanie po 18 godzin, na ból wszystkich części ciała, na 14 zł za godzinę, wyżywanie się przełożonych i kontakt z roszczeniowymi klientami, którym chuj wie, co się wyobraża. Taki urok branży. Jak ci nie pasuje to masz dwa wyjścia. Albo się zwolnij, albo walcz o swoje prawa, o umowę czy o stawkę. I nie dawaj sobie wchodzić na głowę klientom czy szefowi. Ale nigdy nie możesz siedzieć i nic z tym nie robić, bo wtedy jesteś zwykłym frajerem."

Malwina. Odwet i zwycięstwo.

"Mamo, nie rób nic na kolację, przywiozę ci jedzenia na 3 dni."

Wiedziała, że kamer bać się nie musi. Szefowa sprawdzała ich każdy ruch zazwyczaj rano i wieczorem. Ale dziś leci jej ulubiony program telewizyjny - „Hell’s Kitchen”. Już po pierwszym dniu dziewczyna wiedziała, że życiową aspiracją przełożonej jest Gordon Ramsay. Opuszczona przez koleżanki, zmuszona pracować po godzinach, była już obojętna wobec wszystkiego. Oczy łzawiły, a kolana same uginały się pod ciężarem ciała. „Za dnia pięknością, w nocy zaś szkaradą”. Gastronomia rzuciła również na nią zaklęcie - po 17 godzinach pracy opuchnięta twarz przypominała ogrzycę Fionę. Była jednak na tyle silna, by wynieść kilka siatek "przeterminowanego, jedzenia, które i tak musiałaby wyrzucić". W jednej napoje. Druga pełna lodów i polewy toffi. Trzecia to owoce. Jej suche dłonie trzymały zgrabnie zapiekanki. Na gofry nie ma ochoty, ale odgrzeje je sobie jutro. Pierogi też "wyglądały na zepsute". Kradzież? Nie. Dla niej raczej odwet. To ona była okradana przez te lata. Teraz już to wie. Jutro nie będzie jej w pracy. Ani nigdy więcej.

Otwiera drzwi do pustego domu. Z żyjących istot - bluszcz Franek i kaktus Cezary. Rzuca klucze, które z brzękiem odbijają się od ściany. Zapala światło. Nadal czuje zapach oleju i wkurwionego klienta. Zrzuca z siebie ubrania. Jej spodenki doświadczyły tego dnia styczności z tak wieloma cieczami, że stały się twarde i sztywne. Na koszulce wykwitła mozaika zrobiona z ciasta po kawie, gofrach, polewie i oleju. W bieliźnie przywitała ją zgrywająca niewinną posypka. Ta różowa, i ta niebieska też. Wchodzi pod prysznic. Gorąca woda spłukuje z niej warstwę potu, brudu i upokorzenia. Po prysznicu szybko zasypia, czując, że ciało rozpuszcza się i jak ciecz wypełnia wszystkie zakamarki łóżka.

Noc. Wybija 3 nad ranem. Malwina zrywa się ze snu. Stary, rozpędzony ptak uderzył w okno domu i dokonał życia na parapecie. Słychać tykanie zegara, który potrafiłby doprowadzić do obłędu. Rozszalałe serce próbuje wyrwać się z piersi. Łapie oddech. Potężna panika i dezorientacja. Zgroza niczym mroczna kreatura wpełznie do głowy i wedrze się do mózgu. W czaszce rozlegnie się głuchy wrzask - "O kurwa! Zapomniałaś! Cappuccino z cynamonem!" Tej nocy nie zazna już snu.

Nad dawnym ZSRR wciąż świeci słońce - Jarosław Suwiński

Opublikowano: 04 luty 2024

Luty 2022

Mołdawia to najnudniejsze miejsce na całej kuli ziemskiej. Naprawdę, w Mołdawii nie ma nic do roboty. Tak by wynikało z badań statystycznych, które wciąż plasują ten kraj na najwyższym miejscu względem najbiedniejszych i najrzadziej odwiedzanych krajów Europy.

- Jedziesz do Mołdawii… Świetnie, kup dla mnie białe wino. - poprosił znajomy.

Zakładając, że w ogóle wyraz „Mołdawia” przyniesie jakiekolwiek skojarzenie, u przeciętnego Polaka będzie to wino (skojarzenie słuszne, bo najwyższy budynek w kształcie butelki do wina znajduje się właśnie w tym kraju). Jednak w związku z napadem Rosji na Ukrainę do „polskiego ucha” coraz częściej przebija się taka egzotyczna nazwa jak „Naddniestrze”, które ma duży wpływ na sytuację stabilizacyjną w regionie.

Na terenie Mołdawii, która sama z trudem utrzymuje swoją własną państwowość, znajdują się dwa autonomiczne regiony: Gagauzja oraz skrawek ziemi położony za rzeką Dniestr, jakim jest właśnie Naddniestrze.

Celem naszej trójki była podróż do tego ostatniego. Ujrzeć miejsce, które pragnie wcielić się do współczesnej Federacji Rosyjskiej. Może i Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich został usunięty z atlasu świata, ale ktoś zapomniał o tym jednym małym miejscu: Naddniestrzu. Jest to płaski i wąski pas ziemi, którego południowe rubieże stanowiły historyczną granicę Pierwszej Rzeczypospolitej.

Gdy starałem się o wyjazd z kontrolowanego przez państwo terytorium Mołdawii, w starej, surowej budce pośród suchego lasu, ponury mężczyzna oglądał dokumenty. Rozprawił się z nimi zadziwiająco szybko. Omijając różnej maści spowalniające pograniczne rytuały, dał zgodę na przejazd. Ruch jego rąk wbijających pieczątkę zdawał się wołać: „a niech jadą”!

Do mostu nad rzeką kilkaset metrów, za nim miejscowość Doboszary. Wyjeżdżając z granicy lasu, zbliżając się do kładki wprowadzającej na most, widzę mundury. Rosyjskie mundury.

W wojskowych UAZ-ach, koło lusterek rozpięto czarno-pomarańczowe wstążki św. Jerzego. Przed wjazdem na most żołdacy dokładnie oglądają samochód, ale bez jego zatrzymywania. Szeroki Dniestr wita przybyszów spokojną taflą wody… Po drugiej stronie witają ludzie uzbrojeni w karabiny maszynowe oraz złote gwiazdy na krwistoczerwonym tle.

Po lewej stronie drogi stał rzędem ciąg starych, wciąż używanych, niskich, prostokątnych budyneczków. Po prawej były pola, czerniące się mozołem pracy na tej ruskiej ziemi, zaorane zanim nadeszła ruska jesień. Z dala majaczył biały, zardzewiały szlaban, oznajmiający wyjazd ze strefy przygranicznej. „Stać!” Po wyjeździe z mostu od razu zatrzymują samochód i przekierowują go na pobocze. Przeszukują cały pojazd, a z bagażnika wyciągane jest nawet koło zapasowe. Samochody spoza Unii (mołdawskie) jadą spokojnie jak zwykle.

- Wy katoliki czy chrześcijanie? - pyta jakiś człowiek sprawdzając dokumenty.

Zdjęcia z lustrzanki przegląda na oślep człowiek w ciemnym uniformie, inny zwołuje coraz więcej smętnych ludzików. Ja jedynie stałem na zewnątrz, delektując się spalinami i dziwując się, do czego to wszystko zmierza. Z każdą mijającą godziną (wjechaliśmy na teren państwa po południu, a trwało to ostatecznie aż do wieczora) robiło się coraz mniej wesoło. Znaleźli przedmiot, którego widocznie tak bardzo poszukiwano - to znaczy jakikolwiek, który pozwoliłby postawić nas w stan oskarżenia. W samochodzie znajdował się nóż.

Taki, co go nigdy nie wyjmowano (zapomniałem, że wciąż tam jest). Źle, że tak się stało.

Po paru godzinach otumaniającego czekania przybywa nowa ekipa – to profesjonaliści, nie jak ci poprzedni wyglądający na pijanych. Wszyscy nosili wojskowe mundury poza jednym. Jeden z przybyłych, ubrany w czarny długi płaszcz, otworzył swoją walizkę. Był wyższy, wydawał się być srogi, ale zatroskany i jakby smutny. To był nasz śledczy przysłany z prokuratury. Przedstawił się jako Siergiej. Jego oczy chodziły niespokojnie na wiele stron, gdy rozmawiał z kimś przez swój służbowy telefon. Pamiętam, że miał dzwonek z piosenki “The house of the rising sun”.

Potem wzięli jakieś dwie dziewczyny na świadków. Zatrzymali dwa samochody i kazali coś podpisać. Patrzyły się na nas nieufnie, a my umieraliśmy ze strachu, bo myśleliśmy, że tam podpisują, że my zamach chcemy zrobić czy nie wiadomo co. Następnie rozdzielili nas, to znaczy jednego gdzieś zaprowadzili, a ja spędziłem jedną, naprawdę długą godzinę w środku przeszukanego samochodu.

Po godzinie wszyscy spotkaliśmy się znowu i jakiś człowiek zaprowadził nas do jednego z tych dziwnych budyneczków po lewej. W środku wojskowy (jakiś ważny, bo miał taki ważny wyraz twarzy i mundur inny niż wszyscy) i plakaty na ścianie. Były to dydaktyczne plakaty, wojskowe rzecz jasna. Był taki jeden uroczy, „Nie strzelać do zwierząt”. Człowiek, z którym byliśmy w pokoju, zadawał nam serię różnorakich pytań i teraz myślę, że od tego, jak poszła ta rozmowa, zależało ostatecznie, czy wrócimy do Polski.

Był młody. Miał szczurowatą twarz, niebieskie oczy i bardzo, bardzo przenikliwy wzrok.

- Cel wizyty?

- Turizm.

- Co studiujecie?

- My nie studenty, w liceum uczę się języków.

- Humanista… - mruknął z zadowoleniem.

Później rozmowa przybrała pseudoprzyjacielski ton i usiłując trwać w półżarcie zagadywał nas na najróżniejsze tematy. Jedno pytanie zapadło mi w pamięć. W lutym 2022 roku w tej zapyziałej budce przy granicy mołdawsko-naddniestrzańskiej ten człowiek zapytał: „u was gaz drogi”? Po czym uśmiechnął się dobrodusznie.

Od tego momentu do końca opiekował się nami tylko nasz śledczy Siergiej. Noc już była, kiedy zostawiliśmy samochód przy granicy. Kazano nam wsiąść do jakichś wojskowych pojazdów. Znowu byliśmy rozdzieleni. W środku, na lusterku kierowcy wisiały pomarańczowo-czarne wstęgi. Wsiadając, nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy i nigdy nie zapomnę, jak jadąc w tę ciemną noc poprzez przedmieścia Duboszar, nagle zatrzymaliśmy się przed gigantycznym, betonowym budynkiem, wyjętym wprost z najgorszych koszmarów Józefa Kafki. Stał przed nim jakiś starszy mężczyzna i splunął siarczyście, gdy tylko wysiedliśmy. W tym miejscu chciałbym wyjaśnić, że mimo wszystko większość osób, jakie tam spotkaliśmy, było życzliwych, zaciekawionych naszą sytuacją i starało się pomóc. To bardzo ważne. Tylko poszczególne jednostki okazywały ewidentną wrogość. Ale tak jest wszędzie.

No i przeprowadzono nas przez środek tego budynku, a ściany wokół były ciemnozielone. Towarzyszył nam Siergiej. Wyszliśmy przez drzwi i znaleźliśmy się po drugiej stronie budynków. Była to zwykła ulica, ludzie chodzili i dzieci się bawiły, a tym, co spowodowało, że sytuacja stała się niesamowicie groteskowa był fakt, że z gigantycznych głośników ustawionych na latarniach miejskich leciała muzyka pop. Jakiś znany kawałek, kobieta śpiewa, nie pamiętam co, ale kiedyś często w radiu leciało. Spytałem się Siergieja, dlaczego ta muzyka jest puszczana z publicznych głośników na ulicy. On odpowiedział, że mają taki zwyczaj, że w czwartki leci muzyka. Odprowadził nas do prawdopodobnie jedynego hotelu w mieście, wielkiego komunistycznego molochu z ładną mozaiką na zewnętrznej ścianie. Przedstawiała kobiety grające na instrumentach muzycznych.

Dostaliśmy zakwaterowanie, nawet Wi-Fi było (!), a kolację za miejscowe ruble kupiliśmy w słynnym ze względu na powiązania z rządem i monopol na rynku supermarkecie Sherif. Siergiej powiadomił nas, że będzie po nas przed hotelem jutro o 9:00. Powiedział, że jeśli wszystko pójdzie łatwo, może w przeciągu paru dni uda mu się nas wypuścić. Byliśmy wtedy bardzo oszołomieni i nie bardzo mu wierzyliśmy, bo prawda była taka, że od początku był ktoś, kto nas zapewniał, że będzie dobrze i będzie lepiej, a z każdą godziną było coraz gorzej i straszniej.

Sytuacja wyglądała tak: znajdowałem się na terenie Naddniestrza na podstawie takiego małego papierka, który był moim pozwoleniem na pobyt. W tym państwie nie ma placówek dyplomatycznych innych europejskich krajów, bo nie jest ono uznawane na arenie międzynarodowej. Nie siedzieliśmy w areszcie, którym był chyba ten straszny budynek, przez który przechodziliśmy, ale z drugiej strony - nie mogliśmy opuścić terytorium państwa.

Następnego dnia czekaliśmy na zewnątrz już o 9:00. Jednak Siergieja nie było. W całym moim życiu nie doświadczyłem tak intensywnego oczekiwania i tak długich godzin. Skoro jeden ruski rok to w naszej mowie bardzo długi rok, to tam czekaliśmy wiele ruskich godzin. Przestrzeń dookoła - hotel, w którym grzeją niesamowicie mocno kaloryfery, socjalistyczne mozaiki, architektura i nawet jedzenie w sklepie - przypominała komunizm. A za komuny była również kara śmierci…

Wiele ruskich godzin później Siergiej przyjechał swoim prywatnym samochodem i, jak się okazało w trakcie jazdy, zawoził nas do Tyraspolu - stolicy. Siergiej okazał się rozmowną i bardzo życzliwą osobą. Od tej chwili wszystkie zdarzenia działy się dość szybko.

W Tyraspolu zajęła się nami na oko czterdziestoletnia Naddniestrzanka polskiego pochodzenia, która miała pomóc w tłumaczeniu dokumentów na polski. Pracowała w fundacji i pomagała biednym dzieciom. W budynku pełno ich biegało, jedno nawet przyniosło nam na tacy herbatę. Myśmy podpisywali dokumenty, że dnia takiego a takiego znaleziono u nas broń (śledczy stwierdził, że ostrze noża przekracza legalną długość w tym kraju), a ona tymczasem opowiadała. Opowiadała o tym, że niedaleko od miejsca, gdzie wtedy staliśmy, znajduje się historyczna granica kresów Rzeczypospolitej. Niedawno odsłonięto nawet pomnik. Że dużo Polonii jest w Naddniestrzu, że lubią Polaków i wiele osób ma jakiegoś w rodzinie. Że na paszport naddniestrzański nigdzie nie wyjadą, bo nie jest uznawany, ale przeciętna osoba ma wiele paszportów: rumuński, ukraiński, mołdawski… Kiedyś pomagała takiemu jednemu Polakowi, policja zamknęła go w więzieniu i nadal trzyma, bo przekraczał granicę, będąc pod wpływem narkotyków. Jak wyruszył z Polski, tak jechał i jechał, cały czas na haju i bez żadnego celu, aż dojechał. Do Naddniestrza.

Kobieta opowiedziała nam również, że dzięki jej staraniom od niedawna Polska uznaje naddniestrzańskie dokumenty, potwierdzające ukończenie edukacji przez ucznia. Dzięki temu studenci z Naddniestrza będą mieli możliwość kształcenia się w Polsce.

Podpisaliśmy wszelkie wymagane dokumenty w obecności Siergieja po czym wyszliśmy. W czasie podróży samochodem do Tyraspolu polubiliśmy się nawzajem i Siergiej, w geście życzliwości zaproponował nam zwiedzanie centrum stolicy. Jakkolwiek nierealnie to brzmi, na zakończenie oprowadził nas nasz własny śledczy po stolicy swojego kraju. Opowiadał o mijanych budynkach i historii narodu. Mijaliśmy flagi rozwieszone na placu imienia Suworowa. Były to flagi Republiki Górskiego Karabachu, Osetii Południowej i Abchazji. Tylko te kraje uznają niepodległość Naddniestrza. Zresztą ich też prawie nikt nie uznaje, uznają się jedynie one same nawzajem, tworząc separatystyczne kółko wzajemnej adoracji. Na ulicach w centrum Tyraspolu jeżdżą pomiędzy autami koniki w ozdobnych zaprzęgach. Jak u nas w Zakopanem. A w Wielkanoc, opowiada Siergiej, na placu imienia Suworowa ludzie zbierają się wokół potężnego pomnika Aleksandra Suworowa (był on założycielem miasta). Jest to 9-metrowy ulany z brązu wizerunek ich narodowego bohatera dosiadającego rosłego ogiera. Wspólnie biorą kolorową farbę i podczas tego dnia zgodnie z tradycją zamalowują nią monumentalne genitalia wierzchowca. Poczciwi ludzie.

W drodze powrotnej również rozmawialiśmy. Okazało się, że Siergiej jest też nauczycielem historii. Jak sam mówi, historia jego narodu z pewnością jest jedną z trudniejszych. Pracuje dla policji, ale wkrótce chce skończyć tę pracę. Jako historyk specjalizuje się we wspomnianych mozaikach, tak często spotykanych w mijanych miejscowościach. Wszystkie są niezwykle piękne i zgodnie z tym, co opowiedział, na każdej zawarty jest symbol regionu, w którym się znajduje. I tak Tyraspol ma bociana, który jest również narodowym symbolem państwa.

Mijając wyjątkowe malowane drewniane chałupy, tłumaczył sytuację niektórych miejscowości przy granicy. Otóż Mołdawia chcąc „przekupić” daną miejscowość, by powróciła w jej granice, zapewnia domostwom w mieścinie gaz za darmo, aby zachęcić ludność do pozostania w kraju. Z kolei identyczną taktykę stosuje Naddniestrze, które również doprowadza do niektórych miejscowości gaz za darmo, dzięki czemu mieszkańcy tych spornych regionów nie muszą za niego płacić…

Na koniec weszliśmy jeszcze raz do tego budynku, przez który przechodziliśmy poprzedniej nocy. Podpisaliśmy kolejne dokumenty w gabinecie Siergieja. Na ścianie wisiało zdjęcie prezydenta Vadima Krasnoselskiego oraz rozpięta czerwono-zielona flaga z sierpem i młotem.

Wyjechaliśmy. Byliśmy wolni i, co najfajniejsze, w jednym kawałku. Tylko jeden pogranicznik krzyczał na mnie, że jak to, że nie mam paszportu i jak ja tu się w ogóle znalazłem.

Jedną rzeczą, która mnie do dziś rozśmiesza, to fakt, że jestem prawdopodobnie jedyną osobą w Europie i może nawet na świecie, która wjechała do Naddniestrza bez paszportu. Parę miesięcy przed podróżą stracił ważność i tak naprawdę chcieliśmy sprawdzić, czy nas wpuszczą do tego Naddniestrza czy nie, bo nie byliśmy pewni, czy jest on potrzebny. No i okazało się, że tak - jest bezwzględnie wymagany, tylko w wyniku zamieszania przy wjeździe jakimś cudem nikt mi go nie sprawdził.

Nocny przejazd przez Mołdawię przebiegł sprawnie. Słońce nie chciało już dłużej oglądać tej ziemi i skryło się za horyzontem. Na granicy rumuńskiej kontrola dłuższa niż w tamtą stronę, pewnie dlatego, że to wjazd do Unii. Wszystkie pojazdy zarejestrowane na MD albo na RM. PL sprawdzają najdłużej.

- Paliaczki... - mruknął graniczniak podchodząc do nas. Powietrze było rześkie. Tej nocy wiatr pachniał wolnością.

- A co wy tu robicie?! - krzyknął, pochylając głowę i przez szyby samochodu przyglądając się każdemu z osobna. - Przecież u nas nie ma nic do zobaczenia!

24. 02. 2022 Rosja zaatakowała Ukrainę. Wkrótce po tym wydarzeniu w Naddniestrzu przeprowadzono serię pozorowanych ataków bombowych, mających na celu destabilizację i wciągnięcie regionu w wojnę. We wrześniu w okupowanych przez Rosję terytoriach odbyły się referenda, których celem było przyłączenie terenów do Federacji Rosyjskiej. Wcześniej Federacja uznała niepodległość tych bytów. Jednak co czeka Naddniestrze? Od wywalczenia niezależności od Mołdawii w 1990 roku ono również pragnie być członkiem „imperium rosyjskiego”. Wiosną b.r. władze poprosiły Putina o uznanie niepodległości, lecz bez skutku. Wojska rosyjskie do dziś nie zdołały opanować obwodu odeskiego i południa Ukrainy, co by stanowiło połączenie lądowe z Naddniestrzem.

Kiedy byłem w Naddniestrzu również dużo mówiono o napięciu przy granicy rosyjsko-ukraińskiej. Sytuacja na świecie nie jest im tak obca, jakby się mogło wydawać. Gdy wtedy, wracając samochodem z Tyraspolu, zapytałem Siergieja, czy myśli, że wojna z Ukrainą wybuchnie, odparł, że nie.

- Przecież kto by chciał wojny. - powiedział, a ja zamilkłem.

Że cię nie opuszczę do ostatniej skrzynki jabłek - Emilia Stechnij

Opublikowano: 19 wrzesień 2021

Taka skrzynka jabłek to jest cztery kilo samej skrzynki i piętnaście kilo jabłek. To już masz dziewiętnaście kilo. Worki ziemniaków to różne bo są i po dwadzieścia kilo i po pięćdziesiąt.

Kasza i len też po pięćdziesiąt. Mandarynki to raz po osiem raz po dziewięć.

Za piętnaście szósta. Stały rytuał. Na stercie skrzynek siedzi pan Zbyszek, podparty o ladę, pasuje tu jak ulał. Zamaszyście kreśli coś po kartce, do niczego to niepodobne, zwykłe bzdety. Czeka. Z werwą gwiżdże pod nosem, znajome melodie. Wprawione ucho podałoby tytuł. Ja? Nie kojarzę. Żeliwne koła wózka wartko uderzają o lepkie płytki. Obładowany po brzegi towarem, co chwilę zatrzymuje się, dokucza. Milknie. Gruby facet w kraciastej, na moje oko, flanelowej koszuli, dźwiga skrzynkę śliwek. Klnie pod nosem, trapi go ból w krzyżu. W powietrzu już czuć przepuklinę. Zgniliznę owoców, psujące się jajka i mysie odchody. Wszystko przesiąknięte jest stęchlizną, potem i wilgocią, która skrapla się po wielkich oknach, otoczonych szmaragdowym grzybem. Wyschnięta staruszka, targa parcianą torbę, przemoczoną śmietaną, wypełnioną serem. Rozkłada dębowy stołek i układa asortyment na ziemi. Sztywne od mrozu i reumatyzmu ręce sięgają do kieszeni. Wyciąga szmacianą chustkę, wyciera zasmarkany nos. Z oddali słychać kroki ciężkich butów rzeźników. Na plecach niosą nieoporządzone jeszcze świnie i kaczki. Z poderżniętych gardeł sączy się mętna krew, plami lniane worki. Jeszcze ciepłe, dziś będą podawane z ziemniakami. Odór przyprawia o ból głowy, kręci w żołądku, wywołuje mdłości. Głęboki wdech. Ulga. To świeży chleb. Chrupiącę bochenki wyciągane z pieca, maskują gehennę. W dymnej szklance parzy się już szatan. W popielniczce tli się papieros. Zimno tu jak w kostnicy, jakby ich wszystkich mieli w trumnach pozamykać. Chłód szczypie policzki, rozlewa się po twarzy. Dwie warstwy polaru i bezrękawnik - krępują ruchy. Pierwszy łyk - rozgrzewa. Drugi łyk - unosi zmeczęczone powieki. Mrok i rozlana jak mleko mgła. Ciężkim gęsim puchem, tuli do snu. Zaświta najszybciej za godzinę...

To samego Boga by się trzeba było pytać, a i tak nie wiadomo, czy by wiedział, co to przyszło Zbyszkowi do głowy, żeby na hali targować. Znaczy tak… Smykałkę do interesu miał i to mu trzeba przyznać, ale co to sobie pomyślał? No nie powiem ci. Wtedy to można powiedzieć, że był interes. To były nie byle jakie pieniądze. Trochę myśmy złapali Pana Boga za nogi. Konkurencja owszem była, ale co to za konkurencja jak, myśmy pierwsi mieli towary deficytowe. A choćby takie cytrusy, to przecież dawniej tego nie było. Lata osiemdziesiąte, puste półki w sklepach, to ludzie całe gówno wiedziały z pomarańczy, czy bananów. Były ziemniaki, cebula, kasza i święto. A Zbyszek wtenczas zakręcił się koło takiego faceta. Nie mogę sobie przypomnieć, co to za układ miały, ale w każdym bądź razie on nam przywoził właśnie cytrusy. Ale coś mnie się tak zdaje, że to był niemiecki import, bo on to woził ze Szczecina, a tam chyba mają port. Później na ten przykład, kiwi nam przywiózł. Zawsze było ryzyko, że się obstanie, bo kto to widział takie włochate ziemniaki. Ale wzięliśmy jedną skrzynkę, Zbyszek obrał, pokroił i dawał kosztować. Nie minęło 15 minut i cała poszła. Innego razu, przed Mikołajem coś go wzięło i nocą pojechał do Józefowa pod Warszawę. No wariat… Jak zamknął o tej siedemnastej, zjadł obiad i zaraz pojechał. A to przecież wtedy nie było autostrady, to jak on pojechał w tę i z powrotem to do domu zajechał na czwarte i zaraz myśmy na halę jechali. W każdym razie on z tego Józefowa słodycze przywiózł. Ale tyle tych słodyczy nawiózł, że się w oczach mieniło, bo to kiedyś jeszcze pakowali w takie kolorowe sreberka. O matko, a co tam tego było… No przeróżności. Ptasie mleczko, cukierki, czekolada, co byś nie chciała. Jak ja to zobaczyłam, to się za głowę złapałam, bo to było warte z tygodniowy utarg, jak nie więcej. Myślałam, że uduszę tego Zbyszka, takiej nerwy dostałam. Ale on wiedział, co robi bo ledwo zdążyłyśmy to rozłożyć, już ludzie stanęły w kolejce. I słuchaj tu, zaraz to podpatrzyła ta stara franca z drugiej strony i nasłała na nas Skarbówkę. Przyszedł aż sam dyrektor, myśmy mu pokazali, że mamy to w koncesji, a on sam kupił z kilo cukierków dla dzieci. Co to ludzie zrobią z zazdrości? Tak też trochę żeśmy sobie wyrobili renomę. Bo ludzie wiedzieli, że u nas nowości są a ponadto zawsze świeże i smaczne. Choćby takie jabłko, to każde z kolei było glansowane, żeby apetyczniej wyglądało. No i klientów było co niemiara. Do nas przychodziły doktory, prawniki i dyrektory i urzędniki. Bo u nas i towaru zawsze pod dostatkiem i schludnie, i przede wszystkim Zbyszek to był człowiek niesamowicie wszechstronny. Z każdym miał o czym pogadać. Ludzie go lubiały, pośmiał się i coś mądrego powiedział.

Wybiła szósta. Stróż otworzył bramę. Wpuścił pieklący się tłum. Wypuścił dzikie zwierzęta z klatki. Ładują się do środka. Polują na okazje, walczą o miejsce w kolejce. Przepychają się między sobą, warczą. Z bocznej alejki wyłonił się niechlujny koleś, pcha pełne rupieci taczki. Wjeżdża prosto w chmarę. Potrąca, najeżdża na nogi, zahacza o płaszcze. Bulwersuje i tak zdenerwowanych już ludzi. Wyciąga druciaka. Zaczyna zamiatać. Nadaremnie, to chyba formalność. Gwar i krzyki wyprowadzają z równowagi. Niosą się, obijają o ściany, osaczają. Chaos i smród ciągnie do wyjścia. Czas się dłuży, minęło może dwadzieścia minut. Ile jeszcze… Jedenaście godzin… Dasz radę się oswoić?

Ta to jest taka historia, że człowiek by nie uwierzył. Jak z filmu albo jakiego snu, ale to nie mógł być przypadek. Na moje oko siła wyższa, mus. Ja mieszkałam na wsi, a Zbyszek był z miasta. To gdzie byśmy się mieli spotkać? Pech, no nie pech, traf chciał, że miał ciotkę na sąsiedniej wsi. Jednego dnia przyjechał na niedzielę do kościoła. To właśnie w kościele go pierwszy raz zobaczyłam. Stał z kolegami, a że z tymi ze wsi to się wyróżniał. Jak on był wystrojony… Miał czarne eleganckie spodnie i popielaty sweterek. Schludny chłopak jednym słowem. A ja sobie tak wtedy pomyślałam, a co to by było jakby on na zabawę przyszedł. Ty wiesz, co to jest zabawa? To taka dyskoteka w remizie, tak się dawniej mówiło. No i jestem już na tej zabawie, patrzę… Jest! Jaka to była radość. Pierwsze co, to wzięłam sobie koleżankę pod pachę i jej mówię, że jak on tu przyjdzie z jakimś kolegą nas poprosić do tańca, to ty się zgódź. A tak sobie coś wymyśliłam, palnęłam. Boże, jakie to szczęście. Podszedł. Potem to już tańczyliśmy całą noc, trochę mu to nie szło, ale to idzie wybaczyć. A dlatego, że to była miłość od pierwszego wejrzenia. To się zdarza jeden, jedyny raz w życiu. Ja od razu wiedziałam, że będę z nim na starość pod rękę chodzić. Minęło czterdzieści osiem lat, a dla mnie to wszystko jak wczoraj. Minęło czterdzieści osiem lat, a ja już byłam tylko z nim.

- Panie kurwa, ja tu stałem pierwszy i mnie Pan nie denerwuj, bo ja się do roboty śpieszę - raczej wymijająco odburknął ten schludniej ubrany.

- Proszę pana, ale mnie to pierdoli!!! Nie stałeś Pan pierwszy tylkoś się Pan wpierdolił! Myślisz Pan, że ubrałeś Pan marynarkę i się wszystko Panu należy!? - czerwieniąc się wykrzykiwał uliczny łazęga, rozpoczynając awanturę na dobre.

Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak to podle zostać samemu. Jak żyć w pojedynkę, jak się zawsze żyło we dwójkę. Sam jak palec w pustym domu. To się serce kraja i żal ściska. Nawet nie ma się do kogo odezwać, nawet żeby się miał człowiek kłócić. Przebudzisz się w nocy jesteś sam, wstajesz rano, jesteś sam. Śniadanie i kawa to całkiem nie smakuje samemu. Obiadu też się nie chce jeść ze ścianą. A ja to tylko chciałam ze Zbyszkiem dożyć spokojnej starości. Myśmy tak lubili razem spacerować po mieście, gadać o pogodzie i w kółko oglądać “Trędowatą”. W życiu to najgorsza jest choroba, więcej nic. Przyjdzie tak znienacka i umęczy człowieka. A to przecież nigdy nie jest tak, że cierpi jedno, bo jak się wszystko razem robiło to i razem się cierpi. Takie patrzenie, jak z dnia na dzień coraz słabszy, chudszy i już nie ma w nim tej werwy. Jakby to powiedzieć, coraz mniej było Zbyszka w Zbyszku. Jak człowiek całe życie był taki energiczny i towarzyski, to najgorsze co można zabrać to siłę i głos. Bo widzisz, to trzydzieści trzy lata. Dzień w dzień. Czy chory, czy zdrowy, żeby nie wiem co, na hali musiał być. W głodzie i chłodzie, w skrzwarze i duchocie siedział, do ostatniego klienta. Choćby nie wiem jak się chciało spać, to po towar musiał być pierwszy. Jak o piętnaście po piątej otwierali hurtownię, to on za piętnaście już był. Bo widzisz u niego wszystko musiało być na tip-top. Zbyszek zawsze powtarzał, że jak coś się robi, to tylko porządnie, inaczej to się lepiej do tego nie pchać. A ktoś mógłby się zapytać, czemu myśmy tego nie zostawili? No a jak to zostawić, ja to się tak kochało. Jak tam tak ciągnęło. Jak ta hala była jak drugi dom… A na koniec tyle z tego życia, z pracy i wysiłku, że nawet odpocząć nie zdążysz. Tak się narobisz, narobisz i co za to? Choroba. Jakie to życie jest niesprawiedliwe. Pijaki, złodzieje i nieroby będą żyć! Dobre ludzie zawsze idą pierwsze do piachu.

Tu się żyje do ostatniego. Do gorszego utargu i do czarnej godziny. Do sroższej zimy i wiosny nieurodzaju. Do pierwszego wezwania z ZUS-u i piątego zawiadomienia z banku. Aż komornik nie zapuka do drzwi. Aż nogi nie przestaną nosić. Tu się żyje, póki śmierć nie rozłączy…

Od autorki:

W reportażu przedstawiłam realia pracy na hali targowej w pewnym mieście na Podkarpaciu. Miejsce pracy dziesiątek ludzi, którzy pracują tam, od kiedy pamiętam. Historię małżeństwa, które łączyła praca, a jej okrutne żniwo ich rozłączyło. Ku pamięci Pana Zbyszka, mojej największej inspiracji. Mojego dziadka, który nie zdążył odpocząć.

2024  Ogólnopolski Turniej Reportażu im. Wandy Dybalskiej   globbersthemes joomla templates