Zuzanna Buchowska - Pozwól mi opowiedzieć swoją historię

Buteleczka z syropem „Tussipini” przesuwa się pod ręką pana Stanisława. Krąży po ceracie w bladoniebieskie róże. W ślad za nią wędruje papierowa serwetka.

- Przyjmijmy, na przykład, proszę pani, że ta serwetka to są okopy wojskowe. I tak jak jest ten syrop – mamy nasyp. I, proszę pani, ja przyszedłem na front jako żołnierz i podchodzę, oczywiście w ten sposób, że, proszę pani, tam są takie rowy dojściowe. I, proszę, pani zaistniała taka sytuacja - chcę zobaczyć, co się dzieje po przeciwnej stronie. I, proszę pani, ja stanę i się wychylę, trochę wyżej od tego syropu, tak, że będzie widać moją głowę. A snajper z drugiej strony, proszę pani – ciach! Bo on ma lunetę, karabin, jest to specjalista do zabijania i on po prostu mnie zabije.

Niewysoki mężczyzna w ciemnej kamizelce, mimo zagrożenia, które opisuje - wciąż w jednym kawałku, snuje swój wydający się nie mieć końca wykład. Na wyświetlaczu w dyktafonie minęły już czterdzieści dwie minuty. Co jakiś czas w potok jego słów, wypowiadanych z charakterystycznym, wschodnim akcentem, wpada równie śpiewny refren:

- Stasiu, ale pani nie o to ciebie pyta! Pani pyta, o to jak ty, osobiście, przeżyłeś wojnę!

To pani Wanda - żona Stanisława Jankowskiego, porucznika, który walczył niegdyś przeciwko ugrupowaniu UPA. Jej słowa zdają się nie docierać do mężczyzny.

- Ja, proszę pani, powiem tak. Wojna skończyła się w czterdziestym piątym…

 

***

 

Nim pan Stanisław schroni się w syropowo-serwetkowym okopie, schodzi na obiad. Towarzyszy mu żona, a także reszta mieszkańców Domu Pomocy Społecznej dla Kombatantów w Opolu, przy ulicy Chmielowickiej. Duży, zamieszkały przez prawie sto czterdzieści osób, budynek jest otoczony zadbanym parkiem. Na pustych o tej porze roku balkonach wiszą zrobione z plastikowych butelek karmniki dla ptaków. Przy niektórych krzątają się żółte sikorki. Tabliczka przed wejściem zakazuje palenia. Po polsku i – na wszelki wypadek - po angielsku. Korytarz, ozdobiony religijnymi obrazkami i ogłoszeniami (między innymi o próbie chóru, konferencji i planowanym zaduszkowym wyjeździe na cmentarz) wypełnia się gęstym zapachem grochówki. Nad talerzami pochylone siwe głowy. Drugie danie (kotlet mielony z ziemniakami i buraczki) przerywa kierowniczka Działu Socjalnego – pani Elżbieta Bień.

- Zainteresowani wywiadami z uczennicą, proszę o podniesienie rączek!

W stołówce wyrasta las rąk. Siedzę na ławce przyglądając się wiszącym na ścianach dyplomom (wyróżnienia dla chóru i zespołu teatralnego). Jako pierwsza zjawia się pani Paulina - niska kobieta w granatowej chustce na głowie. Wita mnie słowami: - Chodź, opowiem ci.

Winda wiezie nas na pierwsze piętro. Współpasażerowie zerkają na mnie zaciekawionym wzrokiem.

- To jest pani uczennica, ja będę jej opowiadać. Moje wspomnienia. - oznajmia z dumą pani Paulina.

 

***

 

- Jaki zakres materiału panią interesuje?

Tak poznaję pana Stanisława, który później ukryje się w okopie z syropu. Nieoczekiwanie zagląda do świetlicy, przerywając rozmowę z panią Pauliną. Wręcza mi kawałek kartki (Stanisław Jankowski, pokój 173, koło świetlicy) i zaprasza na rozmowę.

- Bo wie pani, jest taka sytuacja - dodaje zachęcająco - Stworzyliśmy tutaj Izbę Pamięci, po to, żeby utrwalić pewne zagadnienia. Tam są pozbierane różne po prostu materiały. I chrzest Polski, i to, co się działo kiedyś na Węgrzech – taka rozróba, i coś o Czechosłowacji, i Mur Berliński. Tak, że to są materiały historyczne z którymi można się zapoznawać.

Mija chwila. Energiczne pukanie przerywa pani Paulinie jej monolog o życiu po raz drugi.

- O! To pani! - wykrzykuje szczupły mężczyzna w dużych, kontrastujących z jego drobną twarzą okularach. - Ja bardzo serdecznie zapraszam, herbatki zrobię, porozmawiamy! Pierzga Władysław, siódme drzwi po lewej stronie!

Pani Paulina kończy swoją historię, już bez żadnych komplikacji.

- No i jest tu czasem rozmaicie. Ale, wie pani, jeść mi dadzą. Tylko pokój bym chciała większy i pojedynczy.

 

***

 

- Mam swój pokoik, sam mieszkam. Widzi pani, cieplutko, czyściutko. To, prawda, ten dywanik sobiem kupił sam, za własne pieniądze, bo chcę żeby ładnie było. Lubię czysto i ładnie. No i ja już tu mieszkam dwadzieścia lat w tym mieszkaniu, sam jeden.

Pierzga Władysław. Siódmy pokój po lewej.

Rękaw spranej, czarnej koszuli wędruje w górę, ukazując dwa wytatuowane numery.

-33188. To z Buchenwaldu. A w Oświęcimiu 85513 numer miał ja. Tylko ten to się już trochę zatarł. Pracował ja na budowie, fundamentym kopał, wózkim pchał. Śni mi się czasem, zwiduje, jak to nas Niemcy męczyli. To są rzeczy niezapominalne dla człowieka. To było bardzo ciężkie przeżycie, ale jakoś żem przeżył.

Głośny syk czajnika. Na podkładce w pluszowe misie ląduje spodeczek oraz szklanka z grubego szkła. Obok porcelanowa cukiernica w róże. Herbata powoli barwi wrzątek na brązowo.

- Mam tutaj przyjaciółkę, to przychodzi do mnie, posiedzimy sobie. Ona sobie tu usiądzie, gdzie pani siedzi, ja sobie tutaj usiądę. Wypijemy sobie kawkę, porozmawiamy. Takie, wie pani, rodzinne sprawy, ja swoje przeżycia, ona swoje. Ale wie pani, ja się tutaj tak bardzo nie chcę z nikim spotykać. Bo tu ludzie są starzy, zaraz człowieka obgadają. Ja to nie chcę, ja jestem po wylewie, po zawale, nerwicę mam i nie chcę z nikim się tak bardzo spotykać. Kolegę mam tylko jednego jeszcze, Nawrot się nazywa. To taki nieduży chłopek jest.

 

***

 

- Dużo występujemy, śpiewamy, jest chór. Na Boże Narodzenie są jasełka. Ja jestem taki mikruśny, mały, niepozorny, to zawsze gram pastuszka.

Śmiech pana Aleksandra Nawrota miesza się z odgłosem wydawanym przez stojący obok łóżka koncentrator tlenu (siedzę tutaj pod nim, uwiązany jak pies).

Zachorował półtora roku temu. Badania wykazały, że jego płuca są wyjechane w drobny mak, a serce słabe.

- Byłem w tym roku w szpitalu w Kup, leżałem tam. Bardzo mi przykro było, patrzyli na mnie jak na pół nieboszczyka – leży bo leży, ma podłączony tlen, dobra. Zadzwoniłem do naszej dyrekcji, za trzy godziny przyjechali i mnie odwiedzili. Wie pani, to było jak duży lek na mnie, że jednak myślą i dbają o mnie. Bo wie pani, nas tutaj jest stu czterdziestu, a oni do tego jednego pojechali.

Z bladoróżowych ścian w pokoju pana Aleksandra spogląda Matka Boska.

- Wie pani, kiedyś to ja byłem wierzący, a teraz, to już jestem bardzo wierzący. Przejąłem opiekę nad kaplicą, różaniec zorganizowałem dla kobiet, żeby nie plotkowały, nie łaziły, nie marudziły. Ile mogę to się udzielam. I nie mogę się nacieszyć, że tu trafiłem. Tutaj jest jak niebo. Zżyłem się z domem, z mieszkańcami. Jesteśmy coraz starsi, jest duża rotacja, ale my wszyscy staramy się tych, którzy przychodzą, jakoś ugłaskać, żeby się z nami zżyli. Taka jest mentalność moja, żeby wytłumaczyć, a nie odpysknąć zaraz czy naburczeć. Ten dom zastępuje mi rodzinę. I ja go traktuję jak rodzinę.

 

***

 

A pan Jankowski ma o tej rodzinnej atmosferze nieco odmienne zdanie. Wymienia istniejące w Domu grupy. Jednych łączy zamiłowanie do kwiatów. Innych - podobne schorzenia. Są też wdowy po kombatantach, które posiadają uprawnienia do mieszkania w Domu Pomocy Społecznej dla Kombatantów.

Szczupłe palce pana Stanisława wyrównują róg rdzawego koca w kratę, leżącego na kanapie.

- I powiem pani taką sprawę. Nigdy nie jest tak, że się ze wszystkimi człowiek lubi. Załóżmy, że w rodzinie są rodzice i dwie córki. To między sobą się nieraz sprzeczają o różne rzeczy – a, że poplamiłaś mi bluzkę czy sukienkę, i tak dalej. Tak samo między chłopcami, tak samo, jak jest chłopiec i dziewczyna – jeden chce, na przykład, pierogi ruskie, a drugi chce naleśniki, a trzeci bigos. A nikt nie będzie prowadził kuchni dla trzech osób. I to wszystko jest uzależnione od tego, czy te osoby chcą się ze sobą zgodzić czy nie chcą.

 

***

 

Zbliża się godzina siedemnasta. Dopijam herbatę zaparzoną przez pana Pierzgę. Z korytarza dobiega przedkolacyjna krzątanina. Gospodarz nie śpieszy się jednak.

- Jeszcze nie, proszę pani! Ja nie muszę jeszcze nigdzie iść. O mnie to nie zapomną, a jakbym się spóźnił, zostawią. Nie przepadnie jedzenie, talerz postawiony, jak przyjdę to mi nałożą. Miejsce swoje mam, koło mnie dwie przyjaciółki, kobietki. Od początku jam sobie to miejsce polubił, to dali mi to miejsce. Moje koleżanki poumierały, to dali inne. Dla mnie to wszystko jedno, niech będzie kto chce, zgoda jest między nami.

- Mało pani siedziała u mnie, króciutko. - dodaje po chwili, zawiedziony i sięga po pilota.

Telewizor przykryty jest białą serwetką. Na serwetce czerwony budzik i ramka ze zdjęciem. Ze zdjęcia uśmiecha się do mnie właściciel pokoju w stroju góralskim. Piecze kiełbaski w ognisku. Na ekranie tymczasem pojawia się ocean. Zaczął się film przyrodniczy.

- Gdzie pani niby pójdzie, gdzie pani będzie siedziała, pani tu sobie zostanie, posiedzi. A po kolacji porozmawiamy dalej. Ja otwartym sercem służę, no proszę pani, w holu pani nie będzie siedzieć, bo tam nie ma gdzie! Co pani - będzie ściany podpierała? O nie! Pani kochana, ja nie byłbym góral, gdybym ja kogoś nie przyjął chętnie! Bo ja z gór pochodzę. Ja tylko zjem kolację i zaraz przylecę do pani. Aha, skarpetkę jeszcze sobie ubiorę.

Mężczyzna siada na starannie zaścielonym łóżku. Na lewą nogę wciąga skarpetkę. Tłumaczy, że musiał posmarować stopę maścią - bursztyny zalane śpirytusem - bo złapał go skurcz. Choruje na cukrzycę.

- Pani kochana, ja się tam nie boję niczego, ja bardzo ludzi lubię i kocham, lubię z ludźmi żyć. Ja w łagrzem był, ale ostatnią kromeczką chlebam się podzielił z ludźmi, jak trzeba było.

Po ekranie leniwie suną ryby, przedstawicielki gatunku pyszczak hełmiasty. O ich zwyczajach opowiada Krystyna Czubówna. Pan Władysław narzuca na siebie gruby bezrękawnik. Wychodzi, nie zamykając pokoju na klucz, jak zawsze. Bo niby dlaczego miałby nie ufać ludziom?

Krystyna Czubówna informuje głębokim głosem, że samice pyszczaka hełmiastego inkubują wraz ze swoimi dziećmi podrzucone im młode ryby z rodzaju giętkoząb cętkowany… Telewizyjny ekran w pokoju pana Władysława przypomina wielkie akwarium.

Pan Władysław tymczasem wraca z kolacji - po chwili, tak, jak obiecał. Nerwowo krząta się po pokoju. Nie kryje rozczarowania, gdy odmawiam kolejnej herbaty. Parokrotnie dziękuje mi za odwiedziny. Na koniec, z żalem, dodaje:
- To naprawdę już? Całego mnie tam pani opisała?

 

***

 

Pluszowy świstak w pokoju pana Jana Badowskiego wisi przy drzwiach nie bez powodu. Mężczyzna niedosłyszy. Świstak, reagujący na ruch, głośnym gwizdem sygnalizuje, że ktoś wszedł do pokoju.

- Włożę sobie to do ucha, bo nie będę pani słyszał - mówi ze śmiechem najstarszy stopniem wojskowym mieszkaniec Domu, major Jan Badowski, instalując aparat słuchowy.

Na stole leży lupa, okulary i gazeta „Polsce wierni”. W pokoju słychać dwa zegary. Tykają nierówno i nierytmicznie. Płynie opowieść. Pan Jan przyznaje - zawsze kombinował, żeby dostać się do jednostki artylerii. Po przeszkoleniu walczył na froncie w Tomaszowie Mazowieckim. Później trafił do Torunia, gdzie został wyszkolony na oficera zwiadu. Służył w wojsku piętnaście lat, a potem odszedł na emeryturę. Po śmierci żony trafił tutaj, do pokoju 203.

- Jak się tutaj żyje? Wszędzie sam. Mam taki pokoik. To jest cały mój dorobek.

Emerytowany major zgina w palcach metalowy spinacz do papieru.

- Się siedzi, już życie się kończy. Ja jestem tutaj prezesem Koła nr 12 Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych. Tylko i koło coraz to mniejsze, bo ludzie umierają. Niedługo przyjdzie i mnie umrzeć. I tyle wszystkiego.

Licznik odsłon: 2525