Kinga Kruczek - Gość w dom, Bóg w dom?

Przy ścianie, naprzeciw drzwi, stoi łóżko. Przed łóżkiem ława, a obok dwa fotele. Zielone. I mosiężny krzyż, masywny, dość duży, przykryty szklaną kopułą. Element niewątpliwie najbardziej przykuwający uwagę w wystroju babcinego pokoju. Mówi się, że przecież każdy w życiu nosi swój krzyż. Krzyż bólu, cierpienia, porażek, radości, szczęścia i łez. Jest przecież druga strona. Można samemu stać się krzyżem! Można dziarsko zrzucić z siebie brzemię i pokładać się na plecy innym, jak gdyby nie mieli nic innego do dźwigania!

Praksedamieszkała w Kwieciszewie. Z najmłodszym synem - Czesławem, ale to Bogdan, drugi jej syn stał się przyczyną niesamowitych niesnasek, niezgody, podziału, opozycji matka-syn, zdarzenia głośnego na pół wsi.

Miała Prachcia Punię. Małego, słodkiego pekińczyka, w którego, przez jego dosyć krótki żywot, wlewała miłości więcej, aniżeli we własne dzieci w ciągu całego swojego życia. Siedzenie z nim w fotelu stało się rutyną dla dziewięćdziesięcioletniej staruszki, więc i dwudziestego czerwca dwutysięcznego roku nie pokusiła się o zrobienie czegoś innego. Koło południa ktoś zapukał do drzwi. „Gość w dom, Bóg w dom!”. Powoli. Zaczekaj z tym Bogiem. Nie tak prędko. To weterynarz.

Wszedł krokiem niepewnym. Krokiem posłańca śmierci. A przyszedł tylko zrobić zastrzyk. Pro forma. Zapytał, czy to właściwy pies, a otrzymując odpowiedź twierdzącą, oczywiście oczywistą, przystąpił do zabiegu. Był przecież w stu procentach pewny, że postępuje właściwie. Doktor więc podszedł do Puni, pogłaskał ją w sposób taki, jakby już więcej w życiu na oczy miał jej nie widzieć i dał zastrzyk. Przepełniona wdzięcznością babcia, bo przecież o pieska dbała, podziękowała, po czym dalej wróciła do głaskania. Warto wspomnieć, że na wsiach problem szczepienia psów wygląda inaczej. Inaczej niż
w mieście. To weterynarz fatyguje się, kolęduje od domu do domu szczepiąc psy, a nie tak jak w mieście – to pupil musi fatygować się specjalne do niego. Punia zrobiła się senna. Do tej pory wykazywała jakąś aktywność. Wprawdzie niewielką, ale lepsze to, niż nic. Prachcia wstała. Punia upadła na podłogę. Jeszcze ciepła. Sztywna.

Podczas, gdy babka wpadła w lament spowodowany wypadkami dnia letniego, zniecierpliwiony Bogdan oczekiwał Nowaka[1]. Już dawno powinien zawitać do Bielic. Do jego domu. Pekińczyk, jego pies, męczył się. A Bogdan dobry pan, a wyrodny syn, chciał przecież ulżyć cierpień swojemu milusińskiemu. Zadzwoniwszy do weterynarza, by go ponaglić, usłyszał tylko: „zabieg został już wykonany”. Bogdan zdębiał. Człowiekiem wybitnie bystrym nie był, ale krztę bystrości posiadał. A przynajmniej tyle, żeby zobaczyć, że jego pies nadal chodzi po pokoju i ma się dobrze. To znaczy ma się całkiem źle, no ale przecież żyje w porównaniu do… Cholera jasna!

Uspokajał się. Wziął kluczyk. Zbiegł na dół. Do samochodu. I ruszył. Do Kwieciszewa. Do matki. Gdy zajechał na podwórko, przed domkiem zdążył się zebrać niezły tłumek. Prachcia wrzeszczała na Bogdana. Że jest wyrodny! Że od urodzenia miała
z nim problemy! Że te problemy zaczęły się już w trakcie porodu! Że nie chciał z niej wyleźć! Bogdan jednak zdążył dopchać się do głosu i tłumaczył jej. Starał się tłumaczyć. Że zaszła pomyłka. Że weterynarz pojechał do Galewskich, ale nie pod ten adres. Że to nie jego wina, że Nowak zamiast do Bielic przyjechał do Kwieciszewa! Do Prachci nie dotarło nic. Zupełnie. Wzięła głęboki oddech i po raz kolejny zaczęła litanię. Krzyk. Wywody. Że Bogdan jest wyrodny! Że nie chce mieć z nim nic wspólnego! Że będzie 120 lat żyła, aby nie wziął z zakładu ubezpieczeniowego ani grosza za tak zwaną „skórkę”. Że nie chce go znać! Że nie ma zamiaru z nim już więcej rozmawiać! Aż przy końcu wykrzyknęła swój oklepany slogan: „Ty zadarty, kurewski Galocha pazurze!” I skończyła. Zamilkła. Odwróciła się. I wyszła.

Przyjechał Nowak. Jego twarz była bladozielona. Miał ochotę zapaść się pod ziemię lub ulecieć w niebiosa. Zdarzyło mu się to – na litość Boga – po raz pierwszy w życiu! Tłumaczył Praksedzie, że zaszła pomyłka i że zrekompensuje wszystko. Że odda za psa co do grosza. Złamanego grosza. Babcia uwierzyła i ukazując miłosierną stronę swego oblicza wybaczyła wszystko. Nowakowi oczywiście, obcemu chłopu, którego niedopatrzenie
i brak profesjonalizmu stały się przyczynami awantury. Szkoda tylko, że o Bogdanie nie chciała słyszeć. Ot, miłosierdzie jej dotyczyło tylko nieznajomych! Swoi byli zawsze przedmiotem podejrzeń!

Cóż to była za kobieta! Nie można odmówić jej charyzmy, nie można odmówić jej charakteru. Nie można odmówić jej nawet wyglądu, bo jak na staruszkę, aparycję miała nietuzinkową! Wszystko inne jednak poszło w niwecz. Jej uparty charakter, przekonanie
o racji absolutnej przyczyniły się do tego, że z synem nie rozmawiała już do śmierci.
A i Bogdanowi nie garnęło się specjalnie do rozmów z matką. I tak zmarła. Dziewięć lat po całym tym zdarzeniu, nie dotrzymując słowa. Nie zeszła z tego świata mając lat 120, jak zwykła zarzekać się. Nie przeżyła swego syna, jak również miała w zwyczaju wykrzykiwać. Miała na koncie lat dziewięćdziesiąt dziewięć, sześcioro dzieci, dwie światowe wojny i niezliczoną ilość zamieszek domowych, które to jedna za drugą oddalały ją od dzieci.



[1] Nazwisko weterynarza zostało zmienione w celu ochrony danych osobowych. Jakakolwiek zbieżność nazwisk jest czystym przypadkiem.

Licznik odsłon: 2271