Magdalena Stańczyk - Trzy razy tak
Na ten jedyny dzień w życiu czeka każda dziewczyna. Chce stanąć u boku ukochanego w białej sukni i już na zawsze pozostać jego. Choć zmienia się oprawa, to intencje nigdy. I tak od pokoleń.
Sienne noce
Opa boł przystojny. Jak boł w wojsku to przysłoł mi zdjyncie. Dziołchy na poczcie na nie kukneły i pedziały: ale lala!
Oma pije łyk kawy i zagryza ciasteczkiem z nieśmiertelnej biksy.
Polter. Kiedyś to było inakszej. Przyszli tam i trocha poczaskali. Jakieś dziurawe boncloki. Wtedy było dużo boncloków. Pod dzwirza se pociepało, byle co se huku narobiło. Pierwyj to se uciekało, bo przezywali. No ale jak już wiyncyj razy to se już pedziało „no, pudźce sam”. My tyż już dowali kanapki, nakroli kołocza no i se tam wypiło po jydnym.
Oma mieszkała w starym domu. Dwa pokoje, komórka i kuchnia. Wszystkie meble z chałupy przyszły rauz. Łóżka rauz, szranki rauz. Jo je głupio jak łoni te szranki wynosili, no ale przeca musieli, bo by placu ni było. Stoły i krzesła to se pożyczowało. To wim, że my znosili ze wsi. Stołki tyż se na szybko zbijało z desek.
W sobotę był ślub cywilny, a w poniedziałek kościelny. Oma z opą do urzędu stanu cywilnego pojechali bryczką. Auta ni było a na kółku darmo.
Najpiyrw musieli my kucharka łonaczyć. Łona wiedziała wiela czego kupić i wiela czego zabić. Świnia boła zawsze bito. Tydzień wcześniej piekło się kołocz. Przyszła kucharka i kobiet ze wsi. Wszyscy przynosili pocztę, czyli ser, masło, jajka i mak. Cało wieś miała krowy, tydzień se szykowali i potem przynosili wiadro syra, dwa kilogramy masła, 60 jajek. To se tak nazbirało.
No i potym to se piekło tyn kołocz. Ciasto se gniotło w takich wielkich wannach, co se kompało.- te same wanny, w których się myśliście?- no a jakie inaksze? Te se wymyło. W takich wannach se i pranie prało. Ciasto, wiezione bryczką, upieczono w piekarni w sąsiedniej wsi. 70 blach kołocza pokrojono i rozdano wszystkim mieszkańcom wsi. Za każdą paczkę dostawało się pieniądze. Każdy chciał roznosić.
Potym przyszoł masoż i bioł świnia, bo cza było za wczasu wuszt zrobić. No i potym baby ta gowiedź. Siedziały i szkubały te pióra. No i kucharka torty robiła. Ale richtig dobre umiała zrobić. No i te nudle. Na koniec to my jyszcze szkorupy ze wsi znosili, bo my ni mieli za tela. Ile rozy to se pomyliło przy oddowaniu. Jo żech wtedy straciła spodek od szolki co ech dostała na komunia. Jako jo była głupio żech to dała, no ale ja ”yno jak najwiyncyj”.
Noc przed ślubem oma spędziła na siennej górze, śpiąc na sianie. Jej bracia w ogóle nie spali, pilnując w piwnicy jedzenia przed kradzieżą. Rano ubierając się w komórce czekała na wykupiny. To pamientom starosty od opy : no to sam mocie tela, styknie? I potym mój brat: co yno tela?! Ni, ni to nawet szczewików ni dostaniecie. Dołóżcie. No to zaś tam trocha dołożoł. No i poszoł brat niby po mie, młodo pani. Ale to tam była tako drużka, przebrano za staro baba i miała tako tytka z makronami z odpustu. Jest to ta?- ni! A wtedy ta dróżka: ty cyganie ty łoszuście, lumpie! Chodziołeś ze mnom od budy do budy a tera mie ni chcesz?! I fronk ta tytka pod nogi. No to jeszcze musicie dołożyć. No to już wtedy musioł dać jakiś szajn, papierowy piniondz. No, doł tam, tosz mie wyprowadzili.
Korowód, idący do kościoła, był parę razy haltowany, długą, drewnianą drabiną. Nie przeszli dalej, dopóki nie dali wódki.
Po kościele wszyscy poszli na obiad do domu. Na podwórku był wystawiony stół z jedzeniem dla ludzi niezaproszonych na wesele. Po kawie ze speizami i kompotem dziadkowie z gośćmi poszli na salę, potańczyć. Sala była w sąsiedniej wsi. Wisz jak to było fajnie. My szli a nom cztery muzykanty groli. A wszyscy yno krzikali: wesele! Dróżki niosły w koszykach kanapki, kompot i kołocz, jakby ktoś zgłodniał. Wieczorem wszyscy wrócili zjeść kolacje, żeby potem po raz trzeci pójść piechotą na salę i tańczyć, do późnych godzin.
Jak my dużo tańcowali i dużo dychali to zawsze okna zaparowały. To ci co tam pod nimi stoli i kukali to zawsze klupneli w szyba i godali: ej wytrzyjcie sam, bo nic ni widać. No tóż zawsze ktoś tam wytroł i zaś wszystko fajnie widzieli. My tyż czynsto chodzili oglondać, bo to zawsze se było ciekowskim. Fotograf tyż boł. Ale taki kiepski. No ale bele jakieś zdjyncia som.
Jak ech wróciła to żech zaś szła spać na sienno góra. Pamiętom że jak my tam właźli, to było wtedy ćma, to ciotka Klara wrzeszczała. Chyba ktoś na nia wlozł na tym sianie. Społach sama, bo opa mi se kajś stracioł. Ni wia kaj łon wtedy poloz.
Francuski żurnal i kołnierzyk
Datę wyznaczył opa - masoż. Wyznacznikiem była świnia. Nie mogła być ani za chuda ani za tłusta. Padło na kwiecień, bo wtedy świnia miała być w sam raz.
Ludzie, jak się dowiedzieli o ślubie, to sami przynosili produkty. Tydzień przed ślubem zeszły się do domu kobiety ze wsi i piekły kołocz. To się tak pytało: pomożecie? Ja, pomogymy. Blachy zostały zawiezione traktorem do piekarni, w pobliskim miasteczku. Mama zapakowane ciasto rozniosła po wsi.
Opa razem ze swoim bratem zabijali świnia, kury. Potem przyszły baby na gowiedź. Oprócz tego robiły makarony, ciasteczka. Opa razem z wujkiem i wódką zamknęli się w piwniczce pod pretekstem robienia kiełbas. I wędzili, i welowali, tak, że przez trzy dni mało wiela stamtąd wyłazili. Cud, że się sami tam nie uwędzili.
Przygotowane mięsa były porozdzielane do lodówek na całej wsi.
Wesele było organizowane w domu, w dwóch nieurządzonych pokojach. Stoły, krzesła i naczynia znosiło się ze wszystkich domów na wsi. Za obrusy posłużyły nowo kupione prześcieradła.
W piątek już wszystko było przygotowane: pokulane kluski, popieczone mięsa, kompoty i speizy. Cytrynowe i czekoladowe speizy były głównym deserem, na każdym weselu. W piątek zrobili też polter. To co potrzaskali, to posprzątał opa z ciocią. Wynieśliśmy też kołocz i wódkę. To był pierwszy raz, jak mój niepełnoletni brat się upił.
Wzór sukni ślubnej był wzięty z francuskiego żurnalu. Ciocia, która szyła suknię wszyła w nią belgijską koronkę, przemyconą z Niemiec. Za koronkę nie musiałam płacić. Była ona ślubnym prezentem. Sukienka była bardzo romantyczna, z guzikami i kołnierzykiem.
Nad wejściem wisiał napis „Serdecznie witamy”, brama była ustrojona brzózkami i wstążkami z krepy. Jak wychodziliśmy z domu, po błogosławieństwie to pamiętam, że wszystkie nasze kucharki stały na piwniczce i obserwowały. Do kościoła poszliśmy pieszo, grała nam orkiestra. Dwa razy nas haltowali, to wiadomo dało się tam flachy. W kościele cały chór zajęty był przez ludzi ze wsi. A potem, przy składaniu życzeń, stali w rządku i obserwowali.
Obiad i kawę podano w domu. Po kawie rodzice pojechali do miasta, do fotografa. Gdy wrócili całe wesele szło na salę. Jak szliśmy to cała wieś siedziała w oknach i patrzyła. Wyniosło się tym ludziom jakieś jedzenie, zawsze też ktoś poloł omom. Jak byliśmy na sali to przyszli nas oglądać pod okna. To co chwila ktoś przecierał zaparowane szyby, bo stukali, że nie widzą. A już później to nawet wchodzili na salę i bawili się z nami.
Na sali była zimna płyta. Szynka zrobiona przez opę. Długo się nią welowało, ale za to była taka dobra, soczysta. Tylko opa umiał taką zrobić. Wszyscy się nią zachwycali a opa łaził dumny jak paw.
Pod koniec zabawy wszyscy muzycy byli pijani. Każdy członek orkiestry grał coś innego, ale nikomu to nie przeszkadzało. Szef muzyków tak się zakręcił, że stracił tupecik, który poleciał przez pół sali.
Na szczęście, dla tych co trzeźwo przeżyli sobotę, w niedzielę były poprawiny. Wyzwoleni starości spędzili je tak jak powinni. Upili się na schodkach koło chlewa.
Garb-club Opole
Pan Młody zapomniał bukietu. Stał pod blokiem, a starosta mknął czerwonym, przystrojonym garbusem z powrotem do domu. Samotne kwiaty czekały na stole.
Nie mieliśmy poltra. Nie mieliśmy tylu pieniędzy. Teraz taki polter to jak drugie wesele. Orkiestra, namioty, kupa jedzenia, festyn dla całej wsi.
Nie piekli kołocza. Parę porcji ciasta kupionych w cukierni rozwieźli po wsi rodzice. Tak i tym razem została podtrzymana tradycja. Wesele zostało zorganizowane w restauracji. Na miejscu jedzenie i sala do tańca, nikt nie patrzył przez okna.
W drodze do kościoła haltowali. Stali bywalcy pobliskiego baru ściągnęli z niego doniczki i ustawili po dwóch stronach drogi. Zrobili bramę. Oczywiście dostali po flaszce.
Michał jest garbusiarzem. Na ślub jechaliśmy jego garbusem. Z przodu było wymontowane siedzenie, żebym zmieściła się z suknią. Z klubu przyjechali znajomi. Mieliśmy taki wesoły korowód.
W kościele przysypiających gości pobudził ksiądz, mówiący o zagrożonym małżeństwie państwa młodych. Przed ślubem kościół był w remoncie, gdyby nie został ukończony, uroczystość miała się odbyć w kostnicy.
O dwunastej były oczepiny, na których nikt nie chciał łapać welonu. Potem ja miałam zdejmować krawat. Kolega tak nie chciał dopuścić, żebym go zdjęła, że przez przypadek sam to zrobił.
Na jednym ze zdjęć Agata opiera bosą stopę o rękę Michała. A kolega obok wali młotkiem w jej buta. Zaczął obcierać zaraz po pierwszym tańcu.
* * *
Po skończonym monologu mamy, po raz pierwszy słyszę głos ojca. Garnitur szył mi kolega z pracy. Jak przyjechałem na przymiarkę, to był narąbany jak świnia. Tak mnie pokuł tymi szpilkami. Byłem pewien, że nie zdąży go uszyć, ale zdążył. I nawet teraz po 30 latach, jak go spotykam to muszę być mu wdzięczny, bo zawsze słyszę: a pamiętasz jaki elegancki garnitur ci uszyłem?