Katarzyna Kurkowiak - W(inny)
„Jesteś beznadziejny”. „Jesteś do niczego”. „Lepiej, żeby taka ofiara jak ty, była martwa”. Wysoki, wychudzony mężczyzna siedzi skulony pod ścianą. Jego ręce obejmują kolana, a cała postać drży. „Zostawcie mnie, zostawcie!”. Zaczyna wymachiwać rękami, dłonie zaciska, jakby chciał walczyć z atakującymi go istotami. Zrywa się gwałtownie i, nie zważając na ujemną temperaturę na zewnątrz, wybiega z mieszkania. Na chodniku znacznie przyspiesza, kieruje się w stronę ronda. Wskakuje na ogradzające je barierki. Skacze na przejeżdżający samochód. Słychać gwałty pisk opon i krzyk przechodniów.
*
Mały chłopiec stoi przy oknie, łokcie ma oparte o parapet, dłońmi podpiera podbródek. Od pięciu godzin wpatruje się w żółte dalie rosnące w ogródku babci. Starsza od niego dziewczynka i pulchny chłopczyk biegają po trawie. Machają do niego, chcą, żeby dołączył do zabawy.
*
„Zawsze był stuknięty. Czy to normalne, żeby dzieciak gapił się w okno nieruchomo przez kilka godzin?! Ale tak, wszyscy się cieszyli, taki grzeczny Dionulek, bezproblemowe dziecko, przykład dla innych – mówi mój kuzyn Bartek, brat Dionizosa, trzydziestoletni sportowiec - I co? Doigrali się! Tylko kłopot z nim teraz, trzeba było od małego leczyć, a nie starego byka po psychiatrach ciągać!”
- Tato, a ty jak wspominasz Dioniusia? Naprawdę był dziwny, taki…inny? – pytam tatę.
- Jedyny problem, jaki z nim mieliśmy, to właśnie fakt, że żadnych nie było. Nie niepokoiło to wtedy, Bartek i Talia byli wystarczająco rozbrykani, cieszyło nas, że chociaż z najmłodszym nie ma kłopotów. Pamiętam jednak coś bardzo dziwnego… To było niezwykle upalne lato. Poszliśmy nad Jelonek [ jezioro w Gnieźnie przyp. autora]. Wszyscy wbiegliśmy z radością do wody. Tylko Dionek został na brzegu. Wołaliśmy go, prosiliśmy, zachęcaliśmy. W końcu wszedł do wody po kolana… w czarnych wełnianych skarpetkach!
Moja kuzynka, Talia, mówi o nim ciepło. Odnoszę wrażenie, że była dla niego drugą matką, a nie siostrą. „Był nadwrażliwy od dziecka, wszystkiego się bał. Pamiętam, że gdy odwiedzali nas goście, chował się za szafkę i uważnie obserwował nowo przybyłych. Jeśli mu się spodobali, wychodził, a gdy nie, pozostawał w swojej kryjówce, nawet na kilka godzin. Był też niezwykle wrażliwy na ból, Bartek wyśmiewał się z niego, nazywał „ciotą”, a on ma po prostu wrażliwą skórę.” – wspomina. Z tego, co wiem, Dionek płakał nawet przy mocniejszym dotknięciu lub uścisku dłoni. Niektóre ciocie dziwiło, że nigdy nie chciał całować się na przywitanie, nawet jako dorosły mężczyzna. Pocałunek był dla niego… hmm, właśnie, trudno to określić. Część rodziny sądzi, że jest homoseksualistą. Rodzeństwo często odwiedzało rodzinę. Przyjeżdżali na wakacje, ferie, święta. Z tym wiązał się kolejny problem – Dioni nie chciał rozbierać się przy „obcych”.
Jadę do Gniezna, rodzinnego miasta Luny, Bartka i Dionizosa. Gdy wysiadam z autobusu, swoje pierwsze kroki kieruję do parafialnego kościoła kuzyna. Mam szczęście, przy ołtarzu modli się starsza siostra zakonna. Wychodzimy na zewnątrz, żeby porozmawiać.
- Och tak, pamiętam chłopaka… Chodził do kościoła w każdej wolnej chwili. Modlił się żarliwie, znał wszystkie pieśni na pamięć. Siedział w pierwszym rzędzie, nawet jako mały chłopiec nie wiercił się, nie płakał. Patrzył prosto w tabernakulum. Zawsze myślałam, że byłby z niego dobry ksiądz, dlatego tak ucieszyła mnie wiadomość, że po maturze wstąpił do seminarium. Niestety, nie wytrzymał, zrezygnował po trzecim roku – opowiada z widocznym wzruszeniem. Dlaczego odszedł? Podczas rodzinnego obiadu, kilka lat temu, słyszałam, że nie mógł się przystosować do obowiązujących tam reguł. Wczesne pobudki, wspólna nauka, modlitwa w wyznaczonym czasie. To nie było dla niego - śpiocha i introwertyka. Zmiana drogi życiowej nie była jednak jego pomysłem, zasugerowali mu to przełożeni, powiedzieli, ze powinien odejść, kapłan musi być „zdyscyplinowany i otwarty na ludzi”.
„On był zawsze szurnięty! W każdy pierwszy piątek miesiąca, medytował nad rachunkiem sumienia, biegł do spowiedzi, odmawiał pokutę” – mówi Bartek. Luna wspomina inną sytuację: ”Raz, w wakacje, bardzo chcieliśmy iść z Bartkiem nad jezioro. Mama jednak zabraniała, więc powiedzieliśmy, że idziemy z Niziusiem do kościoła. Nie wydał nas, po spowiedzi przyszedł na plażę i razem wróciliśmy do domu”.
Kolejny cel podróży – liceum, do którego uczęszczał mój kuzyn. Na parkingu spotykam jego byłą wychowawczynię, nauczycielkę matematyki. Nie ma czasu rozmawiać, śpieszy się na lekcję, ale udaje mi się czegoś dowiedzieć. Właściwie nic nowego, tak, jak myślałam: wzorowy uczeń, grzeczny, pilny, żadnych skarg, uwag oraz… przyjaciół. Na przerwach sam, w bibliotece, czytał świętego Tomasza z Akwinu i dzieła filozoficzne. Po lekcjach chodził prosto do domu lub do kościoła. „Donek”, jak na niego mówiono, po zakończeniu swojej przygody z kapłaństwem rozpoczął studia teologiczne na UAM-ie. Właśnie z tamtego okresu najmilej go wspominam. Od kiedy tylko pamiętam, Donek był moim ukochanym kuzynem. Jako jedyny bawił się ze mną we wszystko to, na co miałam ochotę, nie czułam różnicy wieku pomiędzy nami. Na przyjęcia rodzinne chodziłam chętnie, żeby z nim pożartować, pograć w nową grę planszową, lub poukładać puzzle. Byłam wtedy w pierwszych klasach szkoły podstawowej. Moim ulubionym dniem tygodnia był piątek. Wracałam do domu, sprzątałam pokój i, oglądając ulubione bajki, czekałam na kuzyna. Przyjeżdżał do nas na każdy weekend, z czarną torbą pełną książek, biblią i różańcem. Do późna siedzieliśmy razem. To on nauczył mnie grać w pokera na zapałki i zawsze pozwalał mi wygrać. W tamtym okresie Donek miał długie włosy i brodę. Nosił czarne ubrania i glany. Na Halloween malowałam mu twarz „na potwora” i razem wychodziliśmy straszyć sąsiadów. Po dwóch latach rzucił studia. Wtedy urwał nam się kontakt.
- Gdy zrezygnował ze studiów, zamieszkał u mnie. Trudno mu było znaleźć pracę, miał tylko maturę. Pracował w hurtowni, tartaku, chwytał się różnych prac dorywczych… Ale dobrze wiesz, to delikatny chłopiec, nie dla niego takie zajęcia… Nikt go nie chciał do czegoś ambitniejszego, nie miał łatwo… - żali się babcia.
- Leser jakich mało! Przyjęli go na kelnera w pobliskiej restauracji. Pięć minut do pracy, pensja przyzwoita, rękawów sobie nie wyrywał. A ten co?! Spóźniał się, ruszał jak mucha w smole, nie chciał przychodzić do pracy w niedziele, bo musiałby złamać trzecie przykazanie. Nic dziwnego, że go wywalili na zbity pysk! A ten jeszcze oburzony, że nie zapłacili mu za nadgodziny – mówi Bartek, jego brat.
Pamiętam, że był też listonoszem. Praca idealnie dla niego: rozsądne godziny, pensja przyzwoita. Yajęcie mu odpowiadało. Po kliku miesiącach wrócił jego poprzednik ze zwolnienia lekarskiego i Dionek stracił posadę. Mężczyzna, dwadzieścia sześć lat, bez pracy, z niczym. Nie poddawał się, nadal poszukiwał swojego miejsca w świecie. Mimo protestów rodziny, zgłosił się do służby wojskowej. Przez ponad dwanaście miesięcy nie mieliśmy od niego żadnych wieści. Martwiliśmy się o niego. Wiadomo, jak tam jest, to nie miejsce dla ludzi wrażliwych… Po roku znowu go zobaczyliśmy. Wszyscy zauważaliśmy w nim zmianę. Unikał wzroku rozmówcy, nie odzywał się podczas spotkań rodzinnych. Ciocia Danka opowiedziała nam, że raz weszła do jego pokoju w nocy, gdy spał. Chciała mu poprawić kołdrę. Gdy zbliżyła się do łóżka, obudził się gwałtownie, skulił, zasłonił twarz poduszką i zaczął krzyczeć: „nie, nie, zostawcie, proszę, nie dotykajcie mnie, już dosyć, ja już nie chcę, proszę, nie!”. Od tamtego czasu Donek przed pójściem spać zamykał drzwi na klucz i zastawiał je dodatkowo kanapą. Czasem słychać też było, jak rozpaczliwie krzyczał przez sen.
Rozmawiam z Luną. Widać, że nadal bardzo silnie przeżywa wydarzenia, które miały miejsce po jego powrocie z wojska. „Kiedy znowu zamieszkał u babci, myśleliśmy, że już z nim dobrze - czytał grube książki religijne po łacinie, znalazł małego, jeszcze ślepego kotka, wykarmił go butelką… Znowu zaczął pracować. Mieliśmy nadzieję, że zapomniał o traumie, jakiej doświadczył w wojsku, po cichu liczyłam nawet, że założy rodzinę”.
Pamiętam dzień kilkanaście miesięcy po jego powrocie ze służby. Wróciłam do domu, mama była wyraźnie zdenerwowana. Z babcią niedobrze, jest w szpitalu, tata już do niej pojechał. Miała zawał. Dopiero pół roku później opowiedziała mi o tym, co zaszło tamtego dnia.
- Poszłam na strych, chciałam utrzeć bułkę do kotletów, którą tam suszyłam, otworzyłam drzwi, a tu z sufitu zwisa lina! Co byś sobie pomyślała? Donek chce się powiesić, ma już dość życia. Ostatnio był taki cichy, zamykał się w swoim pokoju, prawie ze mną nie rozmawiał. Wszystko idealnie do siebie pasowało. Och, Kasiu, jak ja się przeraziłam” – wzdycha.
Właśnie wtedy wyszło na jaw, że mój kuzyn postanowił wstąpić do Legii Cudzoziemskiej. Trenował, m.in. wchodzenie po linie, by zdać testy sprawnościowe. Chciał udowodnić sobie i całej rodzinie, że nie jest mięczakiem. Wkrótce zniknął bez pożegnania. Dopiero niedawno udało nam się dowiedzieć, co się z nim wtedy działo. Zgłosił się do punktu werbunkowego niedaleko Marsylii. Nie przeszedł testów psychologicznych. Udał się do Paryża. Skończyły mu się pieniądze, spał na ulicy na szybach wentylacyjnych, z których wiało ciepłe powietrze, chodził na obiady do polskiego kościoła. Ksiądz z tamtejszej parafii, wcześniej wikariusz w Gnieźnie, kontaktował się z nami. Martwił się o Donka. Chłopak chodził w podartych, cuchnących ściekami ubraniach, miał przewlekły kaszel, odmroził sobie palce u stóp. Zadawał się z podejrzanym towarzystwem. W grupie był ofiarą, to na nim wyładowywano złość i frustrację. Po kilku miesiącach zadzwonił i poprosił o dużą sumę pieniędzy, tłumaczył, że chce ułożyć sobie życie we Francji. Po długich negocjacjach wrócił autobusem do domu.
„Śmierdzący leń! Wdał się w ojca, wypisz wymaluj Marek! Z niego to był nieodpowiedzialny łotr. Tylko imprezy mu były w głowie i alkohol. Spłodził trójkę dzieci i zostawił Dankę samą. Dionizos miał wtedy dwa lata. Jego ojciec nigdy nie pracował, pozwalał się utrzymać kobiecie. Podobno znalazł sobie następną naiwniarę. A synuś całymi dniami siedzi w domu, udaje chorego i tylko wyłudza pieniądze od biednej matki. A ta głupia jeszcze mu obiadki gotuje! Chorzy ludzie!” – komentuje ciotka.
Wrócił do kraju, ale nie był już tym samym Donkiem. Stwarzał zagrożenie nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Ciągle przed czymś uciekał. Próbował wskakiwać na jadące samochody, wymykał się z domu i spał na trawniku. Kiedy w stanie silnego pobudzenia o mało nie spowodował groźnego wypadku, brat wystąpił o zgodę na przymusowe leczenie. Mojemu kuzynowi jeszcze w pierwszym tygodniu udało się uciec ze szpitala. Był to pierwszy tego typu incydent od kilku lat. Dionizos zgłosił się na komendę policji. Mówił bardzo składnie, prosił o pomoc. Twierdził, iż został siłą, bez własnej woli, zamknięty w szpitalu i faszerowany narkotykami. Kiedy policja, zgodnie z wcześniejszą decyzją sądu, odwiozła go do z powrotem do szpitala, skarżył się, że teraz już całe miasto spiskuje przeciwko niemu.
W czerwcu Donek skończył dwadzieścia dziewięć lat. Wyszedł ze szpitala psychiatrycznego z diagnozą zespołu paranoidalnego. Gdy zażywa leki, żyje jak każdy, nawet czasem się do nas odezwie, wyśle życzenia imieninowe.