Kinga Kruczek - Da, nie da

 Siwy budynek, czerwone dachówki porośnięte mchem, mała niebieska tabliczka z numerkiem trzydzieści jeden, okna z białymi, długimi firankami, brudnoróżowe drzwi. Podwórko niewielkie. Dwie szopki. W jednej jest miejsce na opał, druga robi za budę dla średniej wielkości mieszańca, przypominającego owczarka niemieckiego. Przed domem trochę błota, zabawki żyjące własnym życiem, dość niska studnia, mizerny ogródek.

 

Puk, puk! Puk, puk, puk! Puk, puk! Mała Pirania otwiera drzwi. Alina bez zębów stoi przy małym zlewozmywaku i myje naczynia. Kuchnia nieduża, biały sufit, umazane pomarańczowe ściany. Po lewej stronie od wejścia kaflowy piec, nad nim łososiowy baniak i sznurek obwieszony dziecięcymi ubraniami. Po prawej stronie stół nakryty zielonkawą ceratą w kwiatki. Dwa krzesła, każde z zupełnie innej parafii. Jedno wyższe od drugiego. Umazane.

Siadam. Alina podchodzi do kredensu, wyciąga tytoń i gilzę, robi papierosa, zapala. Przybiegają dzieci. Ma ich ośmioro. Czuję się jak słoń z dwoma trąbami, wywołuję sensację, jestem szturchana. Nawet spod stołu. „Chcesz kawę? Albo herbatę?” - pyta Pirania zapalając palnik pod czajnikiem.

Piotr z nosem jak klamka, mąż Aliny, konsekwentnie siedzi w pokoju. Pracuje zazwyczaj na budowie, zazwyczaj na czarno, ale że teraz jesień, zaraz zima, to pracy nie ma. Żyją za dwa tysiące sto złotych miesięcznie. Dostają tysiąc sto  złotych zasiłku, drugie tysiąc złotych wpłacane jest do sklepu. Mogą na tę kwotę zrobić zakupy. Gmina dała.

Alina urodziła pierwsze dziecko, najstarszą córkę, mając 16 lat. Jest pewna, że pierworodna w jej ślady nie pójdzie – lat ma przecież już siedemnaście. Ale opinią najlepszą się nie cieszy. Określana jest epitetami co najmniej niecenzuralnymi. Ludzie gadają, że ot, gościnna w kroku. Zbuntowana, z włosami zafarbowanymi na czarno, oczami mocno podkreślonymi ciemną kredką, wyrzucana kilka razy ze szkół, oddaje się hedonistycznym praktykom. Alina jest bezsilna, próbowała, tłumaczyła. Bez wykształcenia przecież ciężko. Odpala kolejnego papierosa, staje przy piecu i o ostatnich poczynaniach  córki mówi z uśmiechem na twarzy. „Teraz? Teraz jest w domu dziecka.” Mimika trudna do zdefiniowania. Niemoc wykrzywiająca usta w podkowiasty kształt?

Listopad. Może być tylko coraz chłodniej. Opał muszą kupić sami. Pisali kiedyś pismo do gminy z prośbą o kupno węgla, ale gmina nie dała. Sprawa więc zwala się poniekąd na Bobka, szesnastoletniego syna Aliny. Z niewielkim wózeczkiem udaje się zazwyczaj do pobliskich lasów, nad rzekę, może coś spadnie, podniesie się, będzie czym palić. Taki z niego Rusek, mówią, pracowity. Robota pali mu się w rękach. Bez nerwów, spokojnie to skosi trawnik, to zbije budę, to znowu umyje samochód sąsiadowi. I tak wpadnie dziesięć, dwadzieścia złotych. Na fajki zawsze jest. I na piwo z kolegami. A w lecie u gospodarza na polu porobi, a jak jest sezon na lipę, to z całą rodzina siedzą i skubią, grosz do grosza. Albo kasztany zbierają, albo puszki, czy butelki. I kupi czy to buty markowe, bo w innych wstyd się pokazać, a to spodnie czy bluzę. Rodzicom przecież ciężko, a czasami jeszcze trzeba się odstresować i coś wypić.

Alina twierdzi, że problemów z alkoholem nie mają. Alina twierdzi, że jej dzieciom nic nie brakuje. Nie mają wprawdzie tyle, ile jedynak z zamożniejszej rodziny. Ale mają. Mają w co się ubrać, mają co zjeść. Alina twierdzi, że czasami, a nawet dość często, mają coś słodkiego. Alina twierdzi w końcu, że ludzie to ludzie – gadają, co im ślina na język przyniesie, nierzadko mijając się z prawdą. A prawda leży (przecież?, chyba?, może?, na pewno?) pośrodku.

Ludzie gadają. Ci ze wsi zazwyczaj jeszcze widzą. I to wszystko widzą. Alina to królowa parkietu. Jest stałym bywalcem wiejskich potańcówek, a czasami nawet zawziętym uczestnikiem wiejskiego mordobicia. Lubi sobie wypić, niekiedy do upadłego. A ludzie mówią, że dzieci głodne chodzą, że na picie jest, ale zupy ugotować nie ma za co, że patologiczna patologia. Jedna sąsiadka wspomina nawet, że jakiś czas temu, Pirania przybiegła do niej późnym wieczorem razem
z którymś z rodzeństwa, bo gaz się skończył, a mleko dla małego braciszka trzeba przecież zagotować.

Trzydziestego czerwca na wsi poruszenie od samego rana. Naturalny rytm dnia zaburzony. Policja, straż, pogotowie, telewizja, rodzina, płacz, rumor, bieganie, płakanie,  dzieci ostrzeganie,
z domu wychodzenie, plotkowanie, domniemanie, zastanawianie, myślenie, włosów rozczesywanie, włosów siwienie, a w końcu włosów rwanie. Alinkowe  dziecko w studni.

Kilka dni przed śmiercią małego Filipka gmina odcina Alinie i Piotrowi wodę. Nie zapłacili. Chcąc czy nie chcąc, muszą odsunąć betonową płytę zakrywającą studnię. Woda przecież potrzebna. Alina nie płacze przy mnie. Stało się. Wyszedł. Niespełna roczny, raczkujący chłopczyk, wyszedł nad ranem, zszedł po schodach i pewny w swoim wychodzeniu, wszedł na niewielki murek. Wpadł. Nieszczęśliwy wypadek. Alina nie potrafi skonkretyzować godziny. Stało się to rano. Wcześnie rano. Można nie pamiętać ciągu wydarzeń? Ano można, szczególnie jak się jest pod wpływem alkoholu, gadają ludzie.

            Jest jeszcze inna wersja wydarzeń. U czteroletniej Dziuni znajdują się rysunki, wykonane jakiś czas przed śmiercią brata. Czarne. Czarny krąg, w kręgu czarne coś, obok kręgu dwoje czarnych ludzi. Mama, tata. A to? A to Filip pływa w studni. Bo płakał, bo nie mogła spać, bo nie chciał się zamknąć. To wrzuciła.

Gmina poruszona, poruszona do szpiku kości. Podłącza wodę – dzień po wydarzeniach dnia letniego.

Rewers

Alina kręci się po kuchni, siada w końcu na krześle. Wstaje. Bierze gilzy, tytoń, maszynkę i robi papierosy, bo tak taniej. To kosztuje tylko sto złotych miesięcznie, gdyby kupowała papierosy  wyniosłoby co najmniej trzysta. Boli ją, bo chciałoby się lepiej żyć, chciałoby się tym dzieciom dać więcej. Ale jak? Prawa jazdy nie ma, praca najbliższa na wybrzeżu, a to odległość około trzydziestu kilometrów. Wioseczka niewielka, autobusy kursują rzadko, a rowerem... No ile można rowerem?
A dzieci? Z kim zostawi dzieci? Na nianię nie stać. A próbować? Jest sens?

 

W tle słychać dziecięce „kulwa, kulwa”, Pirania tańczy po kuchni ze szczotką, Dziunia je pomidorową zupę, Alina siedzi naprzeciw mnie. Ma niespełna trzydzieści pięć lat, wiśniowe włosy, niebieski cień na powiekach, ziemistą, zniszczoną cerę. Ubrana jest w czarny bezrękawnik przeszyty srebrną nitką i ciemne spodnie. Siedzi, odpala papierosa, następnego i kolejnego.  Zmiata tytoń na podłogę. Poprawia tę zieloną kwiatową ceratę. I bierna w swym siedzeniu siedzi, na jednym z tych dwóch krzeseł z zupełnie innej parafii. Gmina da. A jak nie da?

Licznik odsłon: 2390