Marcin Więckowski - Życie na granicy

W powietrzu unosi się zapach benzyny i płynu do spryskiwaczy. Opary spalin i para z ust idą obłokami wysoko w górę. Ludzi są ubrani w szaliki i najgrubsze kurtki, ale i tak zimno przenika wszystkich na wylot. Szyby zamarzają mimo ogrzewania. Kolejka na przejściu granicznym znów stanęła. Celnicy wykryli gdzieś nielegalny towar. Albo bardzo się starają.

Zniecierpliwieni ludzie spacerują pomiędzy samochodami. Niespodziewanie spotykają się dwaj koledzy. Krótkie pytania, krótkie odpowiedzi. Jak tam życie, ciężko? Pewnie, że ciężko, jak zawsze. Do Polaka, przebijając się przez koleiny wyżłobione w brudnym śniegu, podchodzi Ukrainiec, którego samochód stoi dwa metry dalej. -Majesz wohon? – pyta. Stoi z papierosem, chodzi mu o ogień. Polak odpala mu „cyhareta” swoją zapalniczką. -Djakuju – mówi Ukrainiec, zaciąga się i oddala do swojej łady.

To typowe sceny z codziennego życia Bieszczadów. Przez wschodnią granicę Polski, na której wciąż obowiązuje zorganizowana kontrola osób i pojazdów, każdego dnia w obie strony przemycane są towary o limicie celnym. Polacy wiozą na swoją stronę benzynę, natomiast Ukraińcy przewożą do Polski wszelkiego rodzaju używki, które następnie są sprzedawane miejscowym. Proceder osiąga ogromne rozmiary i trwa nieprzerwanie od kilkunastu lat, a przy tym dla setek osób jest jedynym źródłem utrzymania. Wyruszmy więc w podróż przez kolejne przystanki bieszczadzkiego przemytu i handlu. Zobaczmy, jak rozgrywa się życie nad granicą, jadąc z zachodu na wschód.

Przystanek 1. Ustrzyki Dolne, 49°26′N 22°36′E.

Przez cały rok, o dowolnej porze dnia, bez problemu można spotkać tu na ulicy osoby rozmawiające po ukraińsku. Niektóre sklepy i kawiarnie mają szyldy wypisane cyrylicą. Samochody z literkami UA na rejestracji są stałym elementem miejscowego krajobrazu.

Bieszczady były do 1947 roku terenem wielokulturowym, lecz w ramach akcja „Wisła” wysiedlono stąd całą ludność ukraińską, bojkowską i łemkowską. Na kilka dziesięcioleci region ten został oderwany od ludności zasiedlającej ją przez wieki. Sytuacja zmieniła się dopiero po upadku Związku Radzieckiego. Pierwszy raz turyści zza wschodniej granicy zawitali tu w 1994 roku. Otwarto wtedy granicę polsko-ukraińską i kolejowe przejście graniczne Krościenko-Chyrów. Ci obcy wówczas ludzie, znający tylko kilka słów po polsku, często nędznie ubrani, handlowali głównie wyrobami tkackimi i starymi kasetami magnetofonowymi. Biedni, lecz sympatyczni ludzie, nigdy niedopuszczający się kradzieży czy oszustw, szybko zyskali sobie sympatię Polaków. Ukraińcy zaś, zobaczywszy na zachód od swego kraju „lepszy świat”, upatrzyli w nim szansę na zarobienie na chleb. Z czasem ich widok stawał się w Ustrzykach oczywistością. Kiedy w 2002 roku otworzono drogowe przejście graniczne w Krościenku, historia bieszczadzkiego przemytu rozkręciła się w pełni.

Przystanek 2. Plac handlowy w Ustrzykach Dolnych.

Codziennie w godzinach porannych na placu handlowym, zwanym potocznie rynkiem, stoją Ukraińcy handlujący towarem z przemytu. Są to prawie zawsze kobiety w wieku od 35 do 60 lat. Towar trzymają w torebkach i czarnych reklamówkach z napisem BOSS lub Chanel, które są wręcz symbolem nadgranicznego handlu. Sprzedają głównie wódkę, piwo i papierosy. Alkohol jest zwykle najgorszej jakości, jaka występuje na Ukrainie w obiegu oficjalnym. Kiedyś sprzedawano również oczyszczony denaturat, bimber i wódkę bez akcyzy, ale po kilku przypadkach ciężkich zatruć w regionie zaprzestano tej praktyki. Papierosy często sprzedawane są na sztuki, bo przed przerzuceniem przez granicę wyjmuje się z paczek sreberka, łatwe do wykrycia przez sprzęt kontrolny.

Wieje chłodny wiatr. Oksana wzrusza ramionami, zdziwiona, że ktoś interesuje się jej sytuacją. -Nie wiem, co mam powiedzieć. Mam dwójkę dzieci i bezrobotnego męża. Sama mogę nie dojadać, ale im musze coś na chlebie położyć. I za co? Z zasiłku do połowy miesiąca nie starczy. Przemyt to jej jedyny wybór, jak i tysięcy innych kobiet. Oksana nie twierdzi jednak, że to źle zajmować się handlem nadgranicznym. -Cieszę się, że my przy granicy mamy taka możliwość. W środku kraju ludzie mogą tylko o tym pomarzyć. Nie wiem, jak tam sobie radzą. Średnia płaca na Ukrainie wynosi około 3000 hrywien (1200 zł).

Ważną kwestią jest, że handlujący nie wahają się, by sprzedawać używki nieletnim, do czego w dodatku zachęca niska cena (7-10 zł za pół litra wódki). Jednak Maria ze Starego Sambora nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia. -Każdy musi z czegoś żyć. A kto chce się napić, i tak znajdzie sposób – ucina sprawę krótko.

Oprócz używek, na placu można nabyć również wiele artykułów w pełni legalnych – słodycze, chałwę, czosnek, keczup itd. Wszystkie te towary są o wiele tańsze niż ich polskie odpowiedniki, i –wbrew stereotypom – całkiem niezłej jakości. Dlatego niemal codziennie produkty z opakowaniami wypisanymi cyrylicą stoją na bieszczadzkich stołach.

Najwięcej gości zza wschodniej granicy spotkać można w środę, która jest dniem handlu w Ustrzykach Dolnych. Jednak kilka osób stoi tu codziennie, także w niedzielę, niezależnie od pogody i pory roku. Fakt ten nie dziwi, bo to ich jedyne źródło utrzymania – ludzie ci nie mają u siebie żadnych możliwości zarobku. Legalnej pracy po polskiej stronie też nie znajdą, bo nie ma jej nawet dla miejscowych. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego bezrobotnych jest 20,8 % mieszkańców powiatu bieszczadzkiego.

Stosunki handlujących z miejscowymi wydają się poprawne. -Nie ma pogardy, wielkich zażyłości też nie, jak to zwykle w życiu – mówi Daria i dodaje po chwili – Mam zaufanie do tutejszych. Zarzeka się jednak, że nigdy nie przewozi niczego powyżej limitu, pomimo że widać, jak cała jej torebka wypełniona jest papierosami. To zrozumiała ostrożność, bo zdarzało się już, że funkcjonariusze ubrani po cywilnemu badali teren przed interwencją. -Szanujemy się nawzajem. Nie ma się czego bać w Polsce – mówi Halina z Chyrowa. Na pewno powiedziałaby, gdyby było inaczej, bo nie ukrywa przypadków surowego traktowania ich przez celników z grup mobilnych (krzyki i publiczne przeszukania). Nie czuje jednak do nich złości. -To jest ich praca, płacą im za to. My robimy swoje, i oni też. To nie jedyny przypadek, jak od tych ubogich ludzi, często w trudnej sytuacji życiowej, bije niezwykły optymizm i spokój. Przyjmują życie takim, jakim jest. Nie żalą się na zły los, tylko starają się jakoś go zmienić.

Dominującym językiem nadgranicznego handlu jest polski, który wielu Ukraińców z zachodnich obwodów zna dość dobrze. Dogadanie się na zasadzie „każdy po swojemu” też nie stwarza wielkich trudności ze względu na pokrewieństwo języków. Raczej nie ma w zwyczaju wśród mieszkańców Bieszczad, żeby uczyć się ukraińskiego.

Przystanek 3. Plac przed marketem w Ustrzykach Dolnych.

Handlujący przyjeżdżają do Ustrzyk wcześnie rano białymi furgonetkami, których całe rzędy stoją bez przerwy na granicy. Kierowcy, na co dzień zajmujący się legalną pracą po ukraińskiej stronie, biorą potem za fatygę jakąś część zysków ze sprzedaży, żeby dorobić.

Kierowcy furgonetek w tym czasie robią zakupy. -Kupujemy dużo mięsa, bo u was jest lepsze i tańsze – mówi Iwan, kierowca mercedesa sprintera – Ale najwięcej budowlanki. Blachy, pustaki, wszystkiego po trochę. Dzięki wam szybciej się budujemy. Na desce rozdzielczej Iwan trzyma chorągiewkę w barwach flagi Ukrainy i małą ikonę. Na pytanie o handlujące na placu kobiety odpowiada: -Cieszymy się, że możemy im pomóc przynajmniej podwożąc je tutaj. Nic więcej zrobić się nie da. Nam też się nie przelewa. A jak nam czasem wlepią mandat, to naprawdę jest krucho. A obcokrajowcy płacić muszą od razu. Jeszcze bardziej emocjonalnie mówi Jewhen, rozwodnik. Głaszcząc kierownicę swego srebrnego peugeota boxera ledwo powstrzymuje się od płaczu. -Ten bus to jedyne, co mam. Jak mi go kiedyś skonfiskują za przemyt, to nie wiem, co dalej ze sobą zrobię.

Po południu handlujący i przemytnicy wracają na drugą stronę granicy. -Kiedyś, jak jeździł w obie strony pociąg, to szybciej wszystko szło, a teraz trzeba stać godzinami w kolejkach – opisuje sytuację na granicy Halina. Kolejowe przejście graniczne zamknięto w 2010 roku.

Przemyt jednak działa też w druga stronę. Polacy przywożą z Ukrainy benzynę, która kosztuje tam w przeliczeniu około 3,20 zł z litr. Najczęściej robią to volkswagenem passatem trzeciej generacji, zwanym tu potocznie „beczką”, lub „krową”, który ma zbiornik paliwa o pojemności stu litrów. Część benzyny zostawiają dla siebie, a resztę spuszczają i sprzedają.

Tomasz stuka palcami po dachu samochodu i uśmiecha się gorzko. -Błąd robią ci, co myślą, że my na tym zbijamy fortunę – mówi – Widzisz moją chałupę? Południowa ściana się sypie. Jak komina przed zimą nie podmuruję, to nie wiem, co będzie. Myślisz, że bym narażał samochód na stracenie, jakbym miał za dużo forsy? Bieda pcha ludzi do tego, taka prawda.

                Przystanek 4. Krościenko – przejście graniczne, 49°28′N 22°41′E.

Tutaj odbywa się przerzut towarów na drugą stronę granicy. Limit celny na podstawowe towary wynosi czterdzieści sztuk papierosów (dwie paczki), litr wódki, cztery litry wina, szesnaście litrów piwa i dziesięć litrów paliwa plus to, co w zbiorniku. Powyżej tych wartości trzeba zapłacić cło. Na tyle wysokie, że nie da się przy tym wiele zarobić. Przewozi się więc „zakazane” produkty tak, aby uniknąć wzroku celników. Chowanie towarów pod tapicerką siedzeń, pod podłogą, w progach i w zagłówkach to już klasyka. Pomysłowość przemytników nie zna jednak granic. Przedmioty wkłada się pod zderzaki i błotniki, do kół między dętką a oponą, w kierownicę zamiast poduszki powietrznej, do zbiornika paliwa itd. Najciekawsze kryjówki, to: śnieg na dachu samochodu, pieczywo, ciasta „z nadzieniem papierosowym”, nieprzezroczyste butelki z napojami. Odpowiedzią na to są szczegółowe przeszukiwania samochodów przez celników oraz prześwietlanie ich przy pomocy nowoczesnej technologii, np. lasera rentgenowskiego.

Jest po co głęboko ukrywać nielegalny towar, bo za wykrycie przeróbki samochodu na cele przemytu kara jest wysoka – natychmiastowe zarekwirowanie pojazdu (który można potem wykupić, lecz po cenie dwukrotnie przewyższającej jego wartość), całego przemycanego towaru oraz mandat w zależności od ilości niedozwolonych artykułów. Na przykład za trzy kartony papierosów ponad normę można zapłacić 1800 zł. Dlatego wiele osób przewozi towar na sobie – przecież ciała nie zarekwirują. Przemytnicy obklejają się więc paczkami papierosów za pomocą brązowej taśmy budowlanej, zaszywają papierosy pod podszewkę kurtki, w rękawy, a nawet upychają do rajstop. Jednak za takie ukrywanie towaru też się płaci – jeżeli zostało się przyłapanym pierwszy raz, mandat wynosi zwykle 160 zł. Przy późniejszych sytuacjach ta kwota rośnie.

Symbolem życia na granicy są kolejki. Te, z którymi mierzą się mieszkańcy Bieszczad, to nic w porównaniu z korkami na większych przejściach polsko-ukraińskich w Medyce i Hrebennem, ale i tak potrafią czasem dać się mocno we znaki. W Krościenku zwykle czeka się 1 – 1,5 godziny, chyba że celnicy znajdą niezgłoszony towar i trzeba odholować pojazd. Kolejki nasilają się przed świętami, kiedy stać trzeba czasem 3-4 godziny. To właśnie wtedy, w mrozie i wśród zapachu spalin, kwitnie przyjaźń polsko-ukraińska.

Według danych uzyskanych od p. o. Dyrektora Izby Celnej w Przemyślu pani Jadwigi Zenowicz, w 2012 roku na przejściu granicznym w Krościenku zatrzymano 24 samochody przerobione do przemytu,  zarekwirowano 1 417 316 sztuk papierosów i 442 litry alkoholu. Można bez cienia przesady stwierdzić, że nie ma dnia bez wykrycia przypadku nielegalnego przewozu towarów.

Nie wiadomo, ile jeszcze pomysłów mają w zanadrzu przemytnicy. Ostatnio głośna w całej Polsce była sprawa przerzutu towarów paralotnią.

Walka przemytników z celnikami trwa i trwać będzie. Tymczasem życie po obu stronach granicy toczy się zwyczajnym torem.

                Przystanek 5. Smolnica (Смiльниця – Smil’nycja), 49°28′N 22°42′E.

Pierwsza miejscowość po ukraińskiej stronie granicy. Od razu po wjeździe ukazuje się oczom podniszczona, zaniedbana infrastruktura – stare latarnie, zarośnięte pobocza, brak chodników. Na potrzeby Euro 2012 tylko gdzieniegdzie odnowiono nawierzchnię. Po drodze mijamy posterunek ukraińskiej straży granicznej, po czym zajeżdżamy do sklepu, w którym kupują głównie Polacy. Można tam płacić złotymi (nikt po polskiej stronie nie przyjmie hrywien), zaopatrzyć się w towary spożywcze, papierosy, alkohol, czy odzież. Zawsze przesiadują tam jacyś miejscowi, z którymi można pooglądać telewizję, porozmawiać i napić się.

Dalej znajdują się stacje benzynowe, wszystkie w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie. Tam już niestety nie przyjmują złotych. Powszechny jest w Bieszczadach zwyczaj wyjazdów na Ukrainę na kilka godzin w celu zatankowania i kupienia tanich produktów.

                Przystanek 6. Chyrów (Хирів – Chyriw), 49°32′N22°51′E.

Stąd pochodzi wielu przemytników i handlujących na bieszczadzkich rynkach. Stare, częściowo zabytkowe miasto, w którym zobaczyć można piękny ratusz, polski kościół, konwikt jezuicki, synagogę czy cmentarz żydowski. W miejscowych sklepach zaopatrują się przemytnicy przed wyprawą za granicę. Praktycznie na okrągło słychać w mieście rozmowy po polsku. Na parkingu co czwarty samochód jest na polskich numerach.

Polacy przyjeżdżają tu zwiedzać, czasami odwiedzić rodzinę. Jedno jest niezmienne. -Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć Polaka wulgarnego czy źle odnoszącego się do mnie – stwierdza Luba, ekspedientka w małym sklepie spożywczym w Chyrowie.

                Zachodzi słońce. Pomarańczowe promienie przebijają się między gołymi gałęziami drzew. Opartych o płot stoi dwóch mężczyzn, Polak i Ukrainiec. Rozmawiają. Aktualnie na czasie jest temat szans Ukrainy na zbliżenie się z Unią Europejską. W oddali dzieci bawią się piłką. Ukraiński pogranicznik po skończonej służbie idzie pod rękę ze swoją narzeczoną. Polak pożegnał sie, uścisnął dłoń rozmówcy i ruszył do samochodu, niosąc pod pachą karton piwa „Lwiwskiego”. Kolejny dzień przemytu minął, dla jednych udany, dla innych nieco gorszy. Ale jutro będzie lepiej. Tu, na granicy, wszyscy nadal w to wierzą.

Licznik odsłon: 2365