Weronika Sielicka - Misja: Zwrócić tożsamość

Pośrodku Bałkanów, otoczone Czarnogórą, Albanią, Macedonią i Serbią, leży małe, młode państwo — Kosowo. Jeszcze niedawno część Serbii, niepodległe dopiero od 2008 roku. Piętnaście lat temu była to arena krwawej wojny. Obecnie bieda z nędzą. Walka nadal trwa - o utrzymanie pokoju, przetrwanie państwa i rozwój gospodarki. Jednak najpierw trzeba rozliczyć się z przeszłością.

Pomagają w tym Międzynarodowi - pracownicy misji OBWE, ONZ i Eulex. 2000 Międzynarodowych. Należy do nich dr Agnes Lindholm, Szwedka, z którą spotykam się w jej biurze w centrum Prisztiny. Pogodna blondynka z wielkimi błękitnymi oczami. 47 lat. Figury mogłaby pozazdrościć jej niejedna modelka. Nic w jej wyglądzie nie sugeruje, że wykonuje najcięższą pracę wśród Międzynarodowych. Jest antropologiem sądowym, na misji Eulexu od 2009 roku. Ma dwójkę dzieci, które zastały w Szwecji z jej mężem. Odwiedzają ją co roku w wakacje, widzą się też na Boże Narodzenie i Wielkanoc.

Kiedy przyjechała do Kosowa, w najlepsze trwały ekskawacje grobów z czasów wojny. Razem ze swoją drużyną w poszukiwaniu zwłok przekopała około 1/4 kraju. Najpierw szukali tam, gdzie wskazali miejscowi, potem z pomocą skanera gruntu sprowadzonego z USA. Pokazywał, w którym miejscu struktura gleby została naruszona. Pracowały też specjalnie wyszkolone psy przywiezione z Niemiec. „Dużo namachaliśmy się łopatą" - wspomina. Od wojny już wtedy trochę minęło - ostało się niewiele tkanki. Odór i tak zatykał. „Nic nie śmierdzi gorzej od rozkładającego się człowieka." Każdy grób trzeba było obfotografować. Zwłoki zapakować, zabezpieczyć i przewieźć do kostnicy, ale najpierw wydobyć. To zadanie wydaje się obrzydliwe. Jest. Niewtajemniczonym nie wytrzymują żołądki, to naturalna reakcja. Nie ma się czego wstydzić. Raz się zwymiotuje, a potem się człowiek przyzwyczaja. Na dr Lindholm ani smród, ani widoki już nie działają. To część rutyny, taka praca.

Same odkrywki były OK. Nic, czego wcześniej nie widziała. Jedyne, co robiło wrażenie, to skala. „Pierwszy raz widziałam masowy grób", ale taki naprawdę masowy. Nie osiem czy dziewięć osób. Czterdzieści. Ale też idzie się przyzwyczaić. Teraz, pięć lat później, nie trafia się już na takie. Generalnie znajduje się mało grobów. Zazwyczaj kiedy któryś mieszkaniec przez przypadek się na jakiś natknie. Są raczej pojedyncze, czasami po trzy, cztery ciała. Ale to nie znaczy, że dla dr Lindholm praca się skończyła. Wręcz przeciwnie. „Teraz najtrudniejsza część.”

Pełna liczba ofiar jest niemożliwa do ustalenia. Ekskawacje prowadziło jednocześnie kilka misji i drużyn, a dane każdej z nich są zastrzeżone. Zespół Agnes odkrył do tej pory  pozostałości około 700 osób. Wszystkie trzeba zbadać, czyli opisać i sfotografować ich urazy.  Podać możliwą przyczynę zgonu. W razie procesu byłyby dowody. Wszystkie trzeba też zidentyfikować. Właśnie tym zajmuje się teraz dr Lindholm. To trudne zadanie, bo rodzina szkieletu nie zidentyfikuje. Antropolodzy mogą określić płeć, wzrost, budowę, postawę, ale nazwiska nie podadzą. Żeby było ciekawiej, oprócz kości, o których wiadomo było, że należą do jednej osoby (położenie, ubrania, tkanka), znaleziono kości leżące luzem. Ręce, nogi, czaszki. Ale także tylko pojedyncze kosteczki. Bai Odłamki! Ile ich było? „Od cholery."

Każdy, nawet najmniejszy kawałeczek musi zostać zidentyfikowany. Jak? Badania DNA. „Z każdej kości pobieramy materiał genetyczny, katalogujemy i wysyłamy do analizy." Analiza przeprowadzana jest w specjalnie do tego powołanym laboratorium. Sprzęt sprowadzony z USA i Niemiec. Pracownicy międzynarodowi. Koszt niewyobrażalny. I ciągle rośnie. Nikt nie wie, ile wynosi dokładnie, ale na pewno więcej niż pięćdziesiąt milionów dolarów.

Kiedy przychodzą wyniki, najpierw szuka się kości, które należą do tej samej osoby. Szkielety (kompletne albo zachowane w większości} pakuje się do dużych plastikowych worków, takich, jakie są wszystkim znane z telewizji. Gdy kości jest mało i są drobne, chowane są do mniejszych worków, które wyglądem przypominają woreczki Ziploc (powszechnie używane na całym świecie do pakowania kanapek na drugie śniadanie). W kostnicy w Prisztinie, stolicy Kosowa, znajduje się pokój wypełniony takimi woreczkami prawie po sufit. Nikt nie lubi tam wchodzić. Przeraża myśl, że czasami tylko tyle zostaje z człowieka. „Jak się tu pracuje, to nie wolno tak myśleć, tylko trzeba się skupiać na swoich obowiązkach." Ale tam się po prostu nie da. Są woreczki, w których jest tylko po jednym odłamku.

Na tym etapie wszystkie worki i woreczki są bezimienne, mają tylko numer. Żeby nadać im tożsamość, trzeba porównać DNA członka rodziny. Trzeba więc było pobrać i przeanalizować materiał genetyczny (ślinę) od rodzin osób zaginionych. Zarówno w Kosowie, jak i w Serbii. Mnóstwo roboty, ogromny koszt, ale zadanie proste. Wydawało się proste. Wystąpił nieoczekiwany problem. Wiele osób odmówiło poddania się badaniu. Na początku myślano, że to z powodu religii albo z braku zaufania. „Kobieta, której podczas wojny zaginął brat, wytłumaczyła mi, że to wcale nie to." Nie chcieli wiedzieć, czy ich bliscy nie żyją To byłoby jak wyrok. Ciągle mają nadzieję, że jakimś cudem ta osoba przetrwała
wojnę i teraz żyje gdzieś indziej. W Peji, pod górami, mieszka starszy mężczyzna, którego czterej synowie leżą u Agnes w kostnicy. Dalsi krewni zgodzili się na badanie. Przekazali mu
wyniki. Powiedział, że to kłamstwo, a jego chłopcy mieszkają w Serbii. Wierzy w to. Prawo w Kosowie zabrania wydania zwłok dalszym krewnym, jeżeli żyje bliższa rodzina. Więc te
cztery szkielety będą leżeć w kostnicy, dopóki ojciec nie umrze.

Jest wiele podobnych przypadków. Tyle pracy. Tyle pieniędzy. I wszystko po to, żeby mieć kolejny kłopot. Co zrobić z kośćmi, których nikt nie chce albo których nie da się zidentyfikować? Na przykład jeśli ciało zostało spalone. Nie da się wyizolować DNA. Pozostaną bezimienne. Nie można tak po prostu zakopać. W kostnicy jest dla nich osobny pokój. Z odnalezionych przez zespół Agnes do tej pory szczątków zidentyfikowano około 85%. Prace nadal trwają i pewnie potrwają jeszcze lata. Ich rezultaty przynoszą czasem ulgę. Rodzina może pochować krewnego z należytym szacunkiem, opłakać i zamknąć za sobą ten rozdział. Ale głównie przynoszą ból. Jednak nie żyje. Jest też innego rodzaju cierpienie. Rodzina Agrona wie, że mu się nie udało. Kuzyn z sąsiedniej wioski widział, jak Serbowie rozstrzelali go przy drodze. Potem wrzucili na furgonetkę i gdzieś wywieźli. Przyszli naukowcy, powiedzieli, że znaleźli ciała. Wzięli ślinę od mamy i powiedzieli, że sprawdzą, czy jedno z nich to on. Cała rodzina czekała na wyniki. Wujek Sadik zamówił nawet nagrobek. Za dwa miesiące przyszedł list, że nie stwierdzono wystarczającego podobieństwa. Może go kiedyś znajdą.

Jak się jest antropologiem sądowym, trzeba myśleć pozytywnie, bo się zwariuje. Inaczej mówiąc, nie wolno myśleć o śmierci i o tych wszystkich ludziach, nad których szczątkami się pracuje. Ale nie można tego ot tak wyłączyć. Możesz sobie wmawiać do woli, że to tylko tkanka. I tak będziesz wiedzieć, że to CZYJAŚ tkanka. Kogoś, kto już nie żyje. I zastanawiasz się, jak ta osoba zginęła. Czy miała dzieci? Czy była zakochana? Czy ktoś za nią tęskni? Pracując na misji, Agnes ma jeszcze trudniej. Jest bardziej ponuro. Cały czas myśli o pracy, bo w tym kraju ślady wojny widać wszędzie. Wraca do wynajętego mieszkania. Jest tam sama. Nie ma nic do roboty. Nie musi ugotować obiadu dla rodziny ani dopilnować, żeby dzieci odrobiły lekcje. Spotyka się z kolegami. Codziennie idą razem na kolację. Jest miło, ale to koledzy z pracy. Nie są przyjaciółmi, więc rozmawiają o pracy. Można oszaleć. Wielu Międzynarodowych po jakimś czasie zaczyna przesadzać z alkoholem. Zdarza się, że ktoś zapada na depresję. Zwłaszcza, jeśli na misji siedzi już dłuższy czas. „Zastanawiam się czasem, po co to wszystko. Czy to przynosi więcej pożytku czy szkody? Lepiej się nie zastanawiać. Ważne, że świetnie płacą. O wiele lepiej niż w Szwecji. Jeszcze ze dwa lata tutaj i kupię dom pod Sztokholmem. Tak trzeba myśleć".

Informacja od autorki:
Imię i nazwisko bohaterki reportażu zostały zmienione na jej prośbę. Reportaż powstał po spotkaniu w Prisztinie, w sierpniu 2014. Autorka przebywała w Kosowie, ponieważ jej ojciec jest członkiem misji Eułex. Rozmowa z bohaterką odbyła się w jej gabinecie. Autorka została także oprowadzona po kompleksie budynków (na terenie prisztińskiego szpitala), w których pracują antropologowie sądowi Eułexu (w tym po kostnicy).

 

 

 

Licznik odsłon: 2437