Julian Frysztacki - Niewiedza jest błogosławieństwem

                                                  Okrutny KL „Płaszów” został wymazany z powierzchni Ziemi,
                                                            pozostał on tylko wyryty we wspomnieniach jego ofiar.
                                                                                                         Józef Bau,  Czas zbezczeszczenia

 

   W Krakowie na Podgórzu znajduje się trójkąt utworzony przez ulice Kamińskiego, Wielicką i Aleję Powstańców Śląskich.  Jest to zielona plama na mapie miasta, teren, który wydawać się może parkiem, lasem, łąką - przestrzenią wypoczynkową. Jeżeli spróbujemy dostać się tam od strony centrum miasta, nie natrafimy na nic, co wyprowadziłoby nas z błędu. Zależnie od pory roku będziemy obserwować gęste, zielone zarośla, drzewa mieniące się wielokolorowymi liśćmi lub śnieżne pustkowie. Delikatnie pofalowany teren wznosi się na dwóch krańcach, tworząc po środku dolinkę, jedyne niezarośnięte miejsce, zawsze bardzo urokliwe, a gdy słońce powoli chowa się za drzewami wręcz magiczne. Czasem ma się ochotę po prostu  stać                      i chłonąć  niezwykłą atmosferę. Wiele osób wie o tym, więc raczej nie będziemy sami - wokół rozciągają się liczne blokowiska, a kolejne tak duże i ogólnodostępne zielone miejsce to dopiero zalane wyrobiska ponad trzy kilometry dalej. Okoliczni mieszkańcy przychodzą, by spacerować z psami, biegają, jeżdżą na rowerach. Można by powiedzieć - prawdziwa idylla. Przeszkadza w tym tylko świadomość, że  stoimy         w miejscu,  gdzie znajdował się nazistowski obóz koncentracyjny Płaszów.
   Konzentrationslager Plaszow bei Krakau, jak brzmiała pełna niemiecka nazwa obozu, powstał jesienią 1942 roku, na terenie dwóch żydowskich cmentarzy, jako obóz pracy przymusowej. Miejsce nie było przypadkowe - kamienisty i pagórkowaty teren wydawał się idealny dla infrastruktury obozowej. Obydwie nekropolie zostały zniszczone, a kamienie nagrobne wykorzystano do budowy dróg i baraków.
   Więźniów szybko przybywało, zwłaszcza po likwidacji   krakowskiego Getta,         w wyniku   której pochowano na terenie obozu ponad dwa tysięce ludzi zamordowanych na ulicach miasta. Finalnie liczba przetrzymywanych sięgnęła 40 tysięcy, dwadzieścia razy więcej niż wynosiła w momencie otwarcia. Taka liczba wymusiła powiększenie obszaru obozu do 81 hektarów. Więźniowie zatrudnieni byli w szerokiej gamie zawodów - w Płaszowie szyto mundury, drukowano, pracowano   w przemyśle ciężkim. Szczęśliwcy z listy Oskara Schindlera znaleźli zatrudnienie     w jego Fabryce Naczyń Emaliowanych. Część więźniów chodziła również pracować do przylegającego do obozu kamieniołomu Liban.
   W styczniu 1944 roku Płaszów stał się obozem koncentracyjnym. Trafiało do niego coraz więcej osób, rozpoczęły się egzekucje. Komory gazowe i krematoria nie były ukończone, więc więźniów wysyłano na śmierć do Auschwitz i Stutthofu. Mimo ogromu zbrodni, jaka się tu dokonała, Rosjanie, którzy rok później wyzwolili obóz napotkali jedynie pusty plac z resztkami zniszczonej infrastruktury. Niemcy zatarli większość śladów po swoich zbrodniach.
   Dwadzieścia lat po wojnie na obrzeżu obozu wybudowano Pomnik Ofiar Faszyzmu, przez krakowian nazywany często pomnikiem ludzi z wydartymi sercami. Kilkumetrowa, gipsowo-betonowa rzeźba przedstawia pięciu ludzi stojących              w szeregu i zgiętych pod ciężarem kamiennego bloku. Na wysokości ich piersi znajduje się wyrwa, przecinająca całą figurę wpół. Podpisano: "W hołdzie męczennikom pomordowanym przez hitlerowskich ludobójców w latach 1943–1945."
   Miejsce wybrane dla pomnika nie jest przypadkowe. Stoi on na austriackim szańcu, który w trakcie funkcjonowania obozu był miejscem egzekucji. Ziemne wały tworzą tutaj zagłębienie, przez więźniów nazwane Cipowym Dołkiem. To jedno           z dwóch miejsc, w których prowadzono rozstrzelania. Używane było od czasu, gdy pierwsze się zapełniło, w lutym 1944 roku. Była to Chujowa Górka - nazwana tak prawdopodobnie od nazwiska esesmana, który najdłużej kierował egzekucjami - Hujara. W obydwu tych miejscach zabito, według różnych szacunków od sześciu do dziesięciu tysięcy osób. Dokładnej liczby nie można podać, gdyż Niemcy zacierając ślady obozu, przeprowadzili ekshumację i spalili wszystkie ciała.
   Tak przynajmniej wydawało się do 11 stycznia tego roku, kiedy to pies jednego z okolicznych mieszkańców wykopał z ziemi ludzką czaszkę. Została ona przekazana do Zakładu Medycyny Sądowej, gdzie ustalono, że pochodzi z czasu II wojny światowej.  Ta sytuacja wyraźnie pokazuje, w jakim stanie znajduje się teren obozu - niedostatecznie zbadany, zdewastowany i niezabezpieczony.
   Prawdziwe kuriozum zaczyna się jednak dopiero, gdy zaczniemy poszukiwać elementów zabudowy obozowej, które przetrwały do dziś. Dwa najlepiej zachowane to Czerwony i Szary Dom - pierwszy był willą komendanta obozu Amona Götha, drugi kwaterą oficerów, w której piwnicach mieścił się karcer i katownia SS. W willi komendanta trwa aktualnie remont, mający na celu utworzenie lokali usługowych lub mieszkań, drugi budynek natomiast już od lat jest zamieszkany - po wojnie utworzono w nim lokale komunalne.
   Jednopiętrowa budowla z mieszkalnym poddaszem odcina się od otaczających ją blokowisk. Szary rzeczywiście stanowi dominującą barwę - na szaro otynkowane są ściany, niektóre fragmenty jakby nowsze, chociażby obok wejścia, gdzie trzeba było zamalować napis "Żydzi do gazu". Dach pokryty jest również szarą blachą,                 a narożniki obłożono wapieniem. W oknach wiszą firanki, na parapetach stoją kwiaty w doniczkach. Drzwi do środka są otwarte - można wejść na klatkę schodową, która wygląda jak w każdej zwykłej kamienicy. Nic nie wskazuje, że to tutaj mieszkali Edmund Zdrojewski, gotowy zabić każdego na polecenie komendanta, Lorenz Landstorfer katujący więźniów biczem, czy Ferdinand Galser, który przed egzekucją ustawiał skazańców w figury geometryczne. Wszyscy zostali skazani na karę śmierci. Idę po kamiennych schodach z żeliwną barierką, zerkając na żółte ściany i kwiatki     w oknach. Stan możliwy do przewidzenia, jednak jestem trochę zawiedziony zwykłością tego miejsca. Nie poddaję się jednak, ponieważ ze zdobytych przeze mnie informacji wynika, że na ścianach w piwnicach nadal można zobaczyć napisy wykonane przez więźniów.
   Dzwonię do pierwszych napotkanych drzwi na parterze i przez przytłumiony szum telewizora słyszę kroki. Otwiera mi starszy, całkowicie siwy pan. Nie wiem jak się nazywa, w trakcie rozmowy dowiem się, że ma siedemdziesiąt lat. W domu mieszka od czterdziestu. Proszę go, aby wpuścił mnie do piwnicy. Zgadza się i każe zaczekać, aż znajdzie klucz i latarkę - w karcerze nie ma oświetlenia. Schodzimy      w dół. Słabe, blade światło rozprasza mrok pierwszej części piwnicy. O tym miejscu tak pisał w "Czasie zbezczeszczenia" Józef Bau, jeden z 1100 ocalonych z listy Schindlera:

...w piwnicy mieściło się więzienie — i to nie zwykłe wiezienie, tylko prawdziwe podziemne kazamaty tortur. [...] Oprócz tych specjalności antyludzkich, były tu też cele wilgotne, ciemne i zamknięte na kilka spustów, z małą zasuwka w drzwiach, do podawania wody. Kto dostał skierowanie do tego fachowego zakładu, nie wychodził już o własnych siłach; ciągnięto go za nogi, prosto do masowej mogiły, gdzie oczekiwali go towarzysze wspólnego losu, którzy tego dnia zakończyli beznadziejna walkę o byt.

   Skręcamy w prawo i przez zbite z desek drzwi z numerem 14 wchodzimy do celi. Staruszek oświetla jedną ze ścian, na której widzę zatarte, prawie nieczytelne napisy, które, co ciekawe, okazują się być w większości zapisane cyrylicą. Po drugiej stronie drzwi również widać inskrypcje. Udaje mi się odczytać Siedzę tutaj Misza oraz coś, co przetłumaczone dosłownie brzmi Siedziałem za chuja. Obydwa powyższe zapisane po rosyjsku. Wynika to z faktu, że po wojnie pomieszczenia piwniczne były nadal wykorzystywane w formie karceru, tyle że przez Rosjan.
   Pytam mojego przewodnika, dlaczego tylko w tym jednym pomieszczeniu zachowały się napisy. Twierdzi, że reszta została zamalowana dwa lata wcześniej, podczas remontu piwnicy prowadzonego przez Gminę Żydowską. Ta kwestia jest zresztą bardziej rozbudowana, ponieważ Gmina Żydowska, jako właściciel obiektu  chce utworzyć na jego parterze miejsce pamięci. Dla mojego rozmówcy oznacza to eksmisję w terminie do czerwca 2017 roku - trudno dziwić się jego uprzedzeniom wobec tej instytucji. Zapytany o warunki mieszkania w domu z taką historią odpowiada krótko: Mi to nie przeszkadza.
   Podobnie powiedzieć musiał sobie inwestor, który na początku 2015 roku został właścicielem willi Amona Götha stojącej przy ulicy Heltmana 22, z zamiarem urządzenia w niej apartamentów i lokali usługowych. Wcześniej budynek należał do Marcina Grabca, który opiekował się nim po śmierci ojca. W rozmowie z "Gazetą Wyborczą" stwierdził: Starałem się zainteresować miasto kupnem budynku, ale za każdym razem słyszałem odmowę. Takie też było życzenie mojego taty. Chciał, żeby po jego śmierci urządzić tu muzeum lub inną instytucję publiczną. Miasto nie było jednak zainteresowane zagospodarowaniem obiektu, podobno - aby nie wzbudzać nadmiernego zainteresowania postacią komendanta obozu.
   Jest listopad 2016 roku, gdy ponownie staję przed Czerwonym Domem. Od zakupu minęły prawie dwa lata, remont wciąż trwa. Widać wstawione nowe okna       w plastikowych ramach, położono nowy dach, jednak ściany są wciąż nieotynkowane. Wstęp na posesję zagradza ogrodzenie z siatki. Gdy byłem tu zeszłej zimy, można było dostać się do środka przechodząc przez dziurę w płocie za domem, od strony obozu. Na środku podwórka leżała wtedy barierka balkonu,           z którego, według opowieści, Amon Göth miał strzelać do więźniów pracujących        w obozie. Gdy wtedy, zimą, późnym wieczorem wszedłem na piętro pustego               i zrujnowanego budynku   i stanąłem w miejscu, gdzie zbrodniarz miał składać się do strzału, odkryłem, że wszystkie te opowieści mijają się z prawdą. Komendant nie dość, że nie mógł oddać strzału w kierunku obozu, to nie mógł go nawet zobaczyć, gdyż od willi oddziela go niewielkie wzgórze.
   Nie zmienia to jednak faktu, że Amon Göth był okrutnym zbrodniarzem, a historie   o jego polowaniach na osadzonych są prawdziwe. Poruszał się po obozie uzbrojony      i wystarczył najmniejszy błąd, by sprowokować go do morderstwa. Gdy ubierał biały szal, oznaczało to, że nie powróci do domu, dopóki kogoś nie zabije. Zdarzało mu się również strzelać z balkonu, jednak nie swojej willi, a Szarego Domu. Amon był również zapalonym hodowcą psów, które szkolił do zagryzania więźniów. Szacuje się, że w ciągu kilku lat zamordował własnoręcznie pół tysiąca osób. We wrześniu 1944 roku został aresztowany przez władze niemieckie, jednak nie za swoje zbrodnie - oskarżono go o łamanie regulaminu, korupcję i handel na czarnym rynku,  bowiem komendant przywłaszczał sobie w olbrzymich ilościach zrabowane żydowskie dobra.
Już rok później został zwolniony z więzienia ze względu na cukrzycę i wyjechał do sanatorium, gdzie po zakończeniu wojny dostał się w ręce Amerykanów. Uznano go za zbrodniarza wojennego i przekazano Polakom. Został oskarżony o ludobójstwo      i zbrodnię przeciwko ludzkości, za co otrzymał wyrok śmierci przez powieszenie. Egzekucję wykonano 13 września 1946 roku w Płaszowie.
   Ciekawe, jak niewiele śladów zostało po obozie. Wiata przedpogrzebowa została wysadzona w powietrze przez Niemców, jej ruiny, pokryte współczesnymi malunkami o wątpliwej wartości estetycznej, możemy oglądać niedaleko Szarego Domu.  Stosunkowo zadbany pozostaje cmentarz - wciąż odwiedzany przez rodziny żydowskie. Mimo że na nielicznych zachowanych nagrobkach nie widać już żadnych napisów, odwiedzający wciąż układają na nich kamienie, symbole pamięci.
   Bezpośrednio obok cmentarza znajduje się plac apelowy, obecnie wysypany żwirem prostokąt, bez jakiegokolwiek opisu. To tutaj więźniowie ustawiali się             w rzędach do kontroli lekarskiej, przerażającej i nazywanej selekcją, gdyż za każdym razem ci najsłabsi, wskazani przez doktora Leona Grossa trafiali na Chujową Górkę lub do Cipowego Dołka.
   Trudno rozpoznać stację kolejową - pierwsze miejsce, które widzieli przywożeni     w bydlęcych wagonach Żydzi i Polacy. Parterowy, długi budynek, skryty nieopodal ulicy Jerozolimskiej zarasta krzakami. Jego ściany pokrywają graffiti, a na podłodze walają się porozbijane butelki i prezerwatywy. Miejsce to stało się mieszkaniem dla bezdomnych i meliną dla młodzieży. Gdy trafiłem tam pierwszy raz, nie potrafiłem rozpoznać, na co patrzę.
   Tak samo prezentuje się "Kartoffelkeler", wykuta przez więźniów w skalnej ścianie kawerna o trzech wejściach, mająca służyć za magazyn ziemniaków. Praca przy jej drążeniu była najcięższą w obozie, opracowaną na wyniszczenie. Pracowników dzielono na trzy grupy, zależnie od narzędzia: kilofa, łopaty bądź taczki. Praca z tą ostatnią była najtrudniejsza, wracając na wyrobisko z pustą taczką, trzeba było biec, inaczej ryzykowało się poważne kary. Teraz w podziemnych korytarzach widać ślady po ogniskach, szkło, śmieci i inne przedmioty pozostawione przez ludzi, którzy najpewniej nie mieli pojęcia, co tu się znajdowało.
   Dawny KL Płaszów to obecnie publiczny park. Bez wcześniejszego rozeznania nie uda się znaleźć miejsc masowych mordów, ani rozpoznać poszczególnych elementów zachowanej infrastruktury. Można przejść wzdłuż i wszerz cały ten teren   i nie zorientować się nawet, że chodzimy po ziemi, która tak obficie nasiąkła krwią.    W 2003 roku przy wejściach na teren obozu pojawiły się tablice z nazwą miejsca        i prośbą o godne zachowanie. Tam, gdzie dawniej stała główna brama postawiono planszę z planem obozu. W niewielkim stopniu służą one pamięci i obudzeniu świadomości, ale mam wrażenie, że to nie wystarczy.
  Tylko czy odwiedzający chcą zostać uświadomieni? Gdy rozmawiałem z ludźmi spacerującymi po obozowych ścieżkach, słyszałem wiele odpowiedzi – wszystkie jednak łączyła niechęć do zmiany obecnego stanu rzeczy.  Odniosłem wrażenie, że dla większości "niewiedza jest błogosławieństwem".

Pozwolę sobie przytoczyć jeszcze słowa wyryte na kamiennej płycie nieopodal Pomnika Ofiar Faszyzmu:

Tu na tym miejscu skatowano, wymordowano i spopielono w latach 1943–1945 kilkadziesiąt tysięcy Żydów spędzonych z Polski i Węgier.
Nie znamy nazwisk pomordowanych zastąpmy je jednym słowem: ŻYDZI.
Tu na tym miejscu dokonano jednej z najstraszliwszych zbrodni jej niesamowitego bestialstwa, bezwzględności i okrucieństwa.
Zastąpmy je jednym słowem: HITLERYZM.
Pamięci pomordowanych, których ostatnim krzykiem rozpaczy jest cisza tego płaszowskiego cmentarza, składają hołd ocaleni z faszystowskiego pogromu
ŻYDZI

Licznik odsłon: 3248