Ewa Chybin - Solo dios basta...

Idziemy przed siebie. Jedynym dźwiękiem przerywającym ciszę jest chrzęst liści pod moimi stopami. On porusza się bezszelestnie. Widzimy blade budynki pogrążonego w letargu seminarium. Spacerujemy wzdłuż wysokiego muru zarośniętego bluszczem. Kroczymy śladami tych, którzy wydeptywali podobną ścieżkę lata temu. Ścieżkę, która z zasady musiała być pusta. 

W świętym milczeniu próbujemy znaleźć echa ich głosów.  

W końcu stajemy u bram.  

*

Albert. Aktualnie żonaty, dwudziestokilkuletni mężczyzna. Dawniej kleryk. Znajomi mówią, że swoją radością i pozytywną energią mógłby zarazić ludzi w promieniu setek kilometrów.

- Chciałem być księdzem, bo spotkanie Boga to największe szczęście mojego życia. Chciałem nieść ludziom pomoc, radość, nadzieję. Zawsze gdzieś wewnętrznie czułem, że On mnie woła. Osiem lat temu wstąpiłem więc do seminarium, ale nie takiego zwykłego. Byłem w Redemptoris Mater, w seminarium misyjnym z inicjatywy Drogi Neokatechumenalnej. Z losowania trafiłem do Berlina. Miałem siedzieć tam około dziesięciu lat zanim święcenia by nastąpiły, a nie sześć jak w zwyczajnym. Z perspektywy czasu widzę, że w życiu nie zawsze jest tak, jakby się tego chciało. Nie zawsze w tym, co uważamy, że jest dla nas zbawcze, faktycznie będzie nam dobrze. Miałem nadzieję, że spotkam przyjaciół, jakichś ludzi podobnych do mnie. A spotkałem samotność, która najbardziej mnie tam wykańczała. Ciągle nam powtarzali, że najważniejsza jest prywatna relacja z Jezusem Chrystusem, więc samotność na ogół jest dobra dla seminarzysty... 

Na pytanie czy ktokolwiek pomagał w kryzysie i samotności, nie odpowiada od razu. 

- Ora et lebora. Módl się i pracuj... Było to. Bo czy ktokolwiek naucza kogokolwiek, gdziekolwiek, jak żyć? Jak radzić sobie ze smutkiem? Z depresją? Jeśli komuś było ciężko, zawsze byli inni klerycy. Był też rektor. Ojciec duchowny. Nigdy nie zostawili mnie bez odpowiedzi. Tyle że w naszym seminarium było około 15-20 kleryków. W zwykłym diecezjalnym jest ich kilka razy więcej. Poza tym, wiadomo, można było czasem zadzwonić do rodziców czy kumpla. Ale najlepiej szukać pomocy u Boga. On sam wystarcza.

Albert mówi wprost o zakończeniu swojej drogi w seminarium, niczego nie ukrywa. Bo, jak powtarza - nie ma po co.  

- Moi przełożeni mieli wątpliwości co do mnie i w 2011 roku odesłali mnie do domu. Modliłem się, prosiłem Boga o ukazanie Jego woli. To było dla mnie bardzo ciężkie, bo przecież chciałem być księdzem. Chciałem nieść Boga – największe szczęście każdego człowieka – a ktoś mnie powstrzymał. Mimo wszystko starałem się być posłuszny i z czasem Pan jakby uspokoił moją duszę w kierunku kapłaństwa. Na początku czułem się jak bezdomny. Bez celu, bez planów na życie. Ale w końcu przyszło błogosławieństwo. Bóg pokierował dalej moją ścieżką, właściwie cały czas mnie prowadzi. Ta podróż jest niesamowita. 

I dodaje: „Chwała Panu Jezusowi!”. Jak zwykle.  

Ścieżki życia mogą być różne. Ważne jest tylko to, by prowadziły do jednego punktu...

Aktualnie Albert jest sanitariuszem w jednym z wielkopolskich szpitali. Jak mówi, ta praca pozwala mu łączyć zarówno dawanie nadziei, jak i niesienie pomocy ludziom. Dodaje do tego przesłanie pokoju i miłości do bliźniego. Wszystko to, co chciał osiągać jako ksiądz, którym nie pozwolono mu zostać.  

*

Prymicje księdza Kamila1 były wielkim wydarzeniem w jego rodzinnej miejscowości. Gdy po raz pierwszy sprawował mszę świętą, w uroczyście przystrojonym, wiejskim kościele brakowało miejsc siedzących. W końcu nie co dzień parafia zyskuje nowego kapłana.

- Nasz Kamil od dziecka był pobożny, taki grzeczny, poukładany – mówi sąsiadka wyświęconego w zeszłym roku księdza. - Zawsze ciągnęło go do kościoła. Co tu się dziwić, że wstąpił do seminarium? Chociaż to taki ładny chłopak... Ale skoro chciał iść na księdza, to poszedł. Wszyscy się bardzo cieszyliśmy jak wrócił po ostatnim roku. Aż miło było słuchać jak tak pięknie dziękował rodzicom po swojej pierwszej mszy. Nadal trzymamy jego prymicyjny wieniec. Na pamiątkę. Pójdzie w nim na swoje 25 – lecie kapłaństwa...  Bo wytrwa, na pewno. Tutaj cała wieś go wspiera. 

Ksiądz Kamil już na początku szkoły średniej poczuł, że życie świeckie to zbyt mało. Chciał czegoś więcej. Rozwoju wiary, edukacji. Nowych, owocnych znajomości. 

- Nie przyjąłem powołania jako nagłej przeszkody w realizacji swoich planów. Po prostu je zaakceptowałem, z pokorą przyjąłem. Człowiek nie umie przecież walczyć z wiatrakami, a tym bardziej z wolą Bożą. Teraz widzę, że bez kapłaństwa czułbym się pusty, bezużyteczny... Po maturze zebrałem potrzebne papiery i zgłosiłem się do seminarium, kilkanaście kilometrów od rodzinnego domu. Wcześniej wiele czytałem, oglądałem filmy powołaniowe. Zafascynowała mnie radość bijąca od tych wszystkich alumnów. I fakt, że studia duchowne wcale nie hamowały ich pasji. Były życiem, jakiego od zawsze pragnąłem.

Istotnie, w materiałach promocyjnych seminarium próżno doszukiwać się czegoś negatywnego. Budzik dzwoni wcześnie rano. To znak dla wszystkich kleryków, by ubrać strój duchowny i oddać się kontemplacji Najświętszego Sakramentu. Co czynią z radością. Później śniadanie spędzone w gronie współbraci. Wykłady. Klerycy na nagraniach poza nauką i modlitwą grają w piłkę, ćwiczą na siłowni. Kiedy trzeba, sprzątają, gotują. Na pierwszy rzut oka wszystko, co wiąże się z życiem duchownym, jest wspaniałe, lekkie i interesujące. Nawet muzyka w tle – momentami coś stonowanego, czasami rock. Ale jeśli przyjrzeć się bliżej tekstom piosenek użytych w filmie, można wyczytać między wierszami coś, co przeczy tej błogiej atmosferze. Przypadek? Celowe działanie? Moja paranoja? „Pozostaw mnie pustym i może w nieważkości odnajdę jakiś spokój. W ramionach anioła odlecę daleko stąd. Z tego zimnego pokoju i z niekończącej się monotonii, której tak się boję (...) Jestem zmęczony prostym życiem i gdziekolwiek bym się nie odwrócił, wszędzie sępy i złodzieje. Burza cię otacza, a ty trwasz, budując swoje kłamstwa, z których tworzysz to, czego ci brakuje. Ale to i tak nie czyni żadnej różnicy. Uciekam ostatni raz. Łatwiej jest uwierzyć w to słodkie szaleństwo, w ten chwalebny smutek, który rzuca mnie na kolana2”. 

- Kiedy miałem wyjechać, byłem bardzo podekscytowany. Miałem rozpocząć drogę, o której marzyłem od dawna. Na początku, przed złożeniem papierów, nie brałem pod uwagę tych trudniejszych aspektów życia w seminarium, jakie pojawiły się później. Moja świadomość jakby je omijała. Liczyło się tylko to, że tam, wśród innych, podobnych do mnie, będę bliżej Boga. Głowę miałem pełną energii, dobrych myśli. Nastawiłem się na to, że przebrnę przez te sześć lat z radością i oczekiwaniem na święcenia – mój najwyższy cel. Na początku wszystko było jak należy. Wiadomo, wczesna pobudka, msza święta, adoracja Najświętszego Sakramentu i tak dalej. Czułem się jak ryba w wodzie. Oto stawałem się częścią czegoś wspaniałego. Każdej nocy szedłem spać z nadzieją, że kolejny dzień nadejdzie jak najszybciej.  

Młody ksiądz pokazuje mi kilka zdjęć z czasów seminarium. Widzę wszystkich kleryków z jego roku tuż przed obłóczynami, jeszcze w garniturach. Każdy uśmiecha się do obiektywu. Bije od nich duma. Później prostą tablicę korkową, gdzie wiszą wszystkie ich krawaty, zgodnie z tradycją obcięte na trzecim roku. Parę fotografii z biblioteki. Z diakonatu. I wreszcie z uroczystości święceń kapłańskich. Zanim one nastąpiły, Kamil musiał jednak przebyć długą drogę. 

- Taki pierwszy moment nie tyle zwątpienia, co dezorientacji, nadszedł dość szybko. Po kilkunastu tygodniach. To było takie nagłe wyhamowanie, otrzeźwienie. Stop klatka. Bo okazało się, że kontakt z rodziną jest, powiedzmy sobie szczerze, utrudniony. Nie mogliśmy kontaktować się z rodzicami według uznania. Nie mogliśmy jechać do domu tak często jakbyśmy chcieli. Oni mogli przyjeżdżać tylko w wyznaczoną niedzielę, raz na dwa miesiące. Na wszystko był czas, ale powtarzano nam, że to nie jest ważne. Że nie można być egoistą i poddawać się tylko swoim pragnieniom. Wierzyłem w to. Naprawdę w to wierzyłem, dlatego z czasem przestałem pytać o możliwość spotkania z mamą, tatą, rodzeństwem. Widywałem ich sporadycznie. Skupiałem się – tak, jak zalecano – na modlitwie, nauce, pracy. Ale nadszedł dzień Wszystkich Świętych na moim pierwszym roku. Wtedy, po parunastu tygodniach. wreszcie pojechałem do domu. I pierwszym, co mnie zdziwiło, był fakt, że poczułem ulgę. Zwyczajną ulgę, że oddalę się od seminarium. Zignorowałem tę myśl, bo przecież to był mój świadomy wybór. Moja ścieżka, która miała mnie zaprowadzić do kapłaństwa. Najtrudniejszy... czy może raczej najbardziej skomplikowany... był powrót. Przez ostatnie dni doskonale poznałem budowę i rozkład budynków seminarium. Tyle że wtedy tak naprawdę po raz pierwszy w oczy rzucił mi się wysoki mur. Wcześniej wiele razy go widziałem, ale dopiero w tym przeklętym listopadzie stał się dla mnie znaczący. Wtedy poczułem, że to miejsce mnie poniekąd przytłoczyło. Sprawiło, że na moment mentalnie przestałem oddychać, jakkolwiek źle to brzmi. Byłem wtedy dopiero na pierwszym roku, nadal pełen pasji, energii. Pamiętam, że zaraz po tym jak dokonałem tego „odkrycia” o murze, który fizycznie oddzielał mnie od świata, wręcz pognałem do kaplicy seminaryjnej. Długo się modliłem, bardzo długo. Przepraszałem Boga za moją słabość, za brak pokory. Jakoś nigdy nie byłem zbyt wylewny, więc nie wspominałem kolegom alumnom o moim „momencie”. Zamknąłem to w swojej duszy, żeby nigdy więcej się nie ujawniło. Zwyczajnie zamiotłem problem pod dywan zamiast się z nim zmierzyć i spojrzeć prawdzie w oczy. Może byłem tchórzem? Albo po prostu za bardzo chciałem wzbudzić w sobie tę radość, która stopniowo u mnie zanikała? – rozmyśla Kamil, składając ręce. - Nie wiem. W każdym razie to był epizod, żałosny pokaz mojej ludzkiej słabości. 

Na stole leży sfatygowane Pismo Święte. Otwiera je na zaznaczonej stronie, przez chwilę wpatruje się w kartkę. Dopiero potem kontynuuje.   

- Dni mijały mi na modlitwach, nauce, na budowaniu jakichś przyjacielskich relacji z innymi. To ostatnie było trochę trudne, bo niestety nie wszyscy przyszli tutaj z powołania. Trzeba mieć świadomość, że każdy z nas miał inny charakter. Były dwie osoby jawnie mówiące, że „wybrały” takie życie, bo jest po prostu wygodne, bo można się dzięki temu ustawić. Bo można wiele osiągnąć, a przy tym w pełni korzystać z uroków życia, gdy zajdzie taka okazja. Ze wszystkich uroków, tak dla ścisłości. Nawet tych teoretycznie zakazanych. Nie mogłem zrozumieć, jak można w tak perfidny sposób profanować sakrament kapłaństwa. Może byłem na to zbyt wrażliwy? – pyta sarkastycznie i odkłada Biblię, jakby nie potrzebował już oparcia. - W każdym razie, pomijając to, wydawało mi się, że osiągnąłem wreszcie spokój. Tyle że... nie było do końca tak, jak chciałem. Długo wmawiałem sobie, że życie, jakie wiodę, to radość i wyłączne chwalenie Pana. A tak naprawdę z dnia na dzień było mi ciężej. Pierwszy, drugi i trzeci rok zniosłem, wtedy jeszcze żyłem w takiej ułudzie, może nawet naiwności. Ale zaczął się czwarty i nie mogłem już udawać przed sobą, że jest dobrze. Nie wolno nam było wychodzić bez pozwolenia poza mur, ten wysoki mur, ten sam, który był powodem mojego pierwszego małego „kryzysu”. Brakowało mi rodziny. Żyłem rutyną. Dopiero teraz widzę, że byłem jak robot. I to jeszcze taki z żelbetonu, a w środku wypełniony piórkami albo i nawet niczym. Wstawałem rano, modliłem się, jadłem, spałem, chodziłem na wykłady. Ale pobyt w seminarium z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc coraz bardziej mnie niszczył wewnętrznie. Ja sam siebie niszczyłem. Najpierw podchodziłem do tego tak, że wiedziałem, na co się piszę. Na siłę próbowałem żartować, być duszą towarzystwa. Tyle że z czasem wpadłem w coś, czego nie umiem do końca nazwać. Jakiś letarg, dół, kryzys. Oddalałem się od kolegów. Na zajęcia chodziłem sam, za nimi. Nie potrafiłem już rozmawiać normalnie, używać czegoś więcej niż tylko monosylab w stylu „tak” i „nie”. Potrzebowałem być sam, by w Bogu znaleźć ukojenie. By odnaleźć jakąś wskazówkę, co zrobić, by było jak przedtem. Otaczali mnie ludzie, ale byłem sam. Tylko ja i Chrystus kroczący gdzieś przede mną. Ale mój problem polegał na tym, że coraz trudniej odnajdywałem Jego ślady. Gubiłem się. I wiesz jak to jest, czasem chciałoby się, by ten Towarzysz wędrówki się odezwał. Bym mocniej wiedział, że jest. Czy prosiłem o aż tak wiele? 

Kiedy się sądzi, że On jest nieobecny, można Go oglądać - kiedy jest obecny nie można Go zobaczyć”, pisze święty Augustyn, którego książkę obraca właśnie w dłoniach ksiądz Kamil. Książkę, którą cisnął o ścianę podczas jednego z trudniejszych, samotnych wieczorów.   

- Nie pamiętam, ile dokładnie to trwało. Na pewno jakieś kilka tygodni. Rzadko jadłem. Wstyd się przyznać, ale czasem zwracałem śniadanie ze stresu przed nie wiadomo czym. Zacząłem się bać, że to nie minie. Że może to jakaś choroba, która siłą rzeczy wykluczy mnie z moich marzeń o kapłaństwie. Widziałem w sobie słabość. Codziennie się modliłem. Żałowałem, że nie umiem być lepszym człowiekiem, klerykiem. Jakoś w połowie roku po zajęciach jeden z kolegów spytał mnie czy chciałbym zwyczajnie pogadać, wyrzucić to z siebie. Ale zbyłem go. Co miałem mu powiedzieć? Że sam nie wiem, co się ze mną dzieje? Że przerasta mnie dosłownie wszystko, chociaż kocham kierunek, jaki obrałem? Udawałem, że nie ma żadnego problemu. „Wszystko jest w porządku. Chwalmy Pana, bo jest dobry... Alleluja!”. Ale on był na tyle wytrwały, że parę dni później znów do mnie podszedł. Poradził mi, bym poszedł na rozmowę z ojcem duchownym albo z rektorem. A mi było już na tyle obojętne, co kto sobie o mnie pomyśli, że to zrobiłem. Nasz wychowawca przypomniał mi to, czym katowałem się każdego dnia. Że kryzysy się zdarzają, ale trzeba zrobić wszystko, by wytrwać. I że Bóg przynosi pocieszenie. Że jest jedyną Drogą. Spytał, czy jest coś, czego teraz potrzebuję. Poprosiłem o nadzwyczajną możliwość rozmowy z rodzicami. Poszedł więc ze mną do budki telefonicznej, nawet sam wybrał numer, bo mi trzęsły się ręce. Odebrał tata. A ja po prostu się popłakałem jak jakiś mały chłystek. Powiedziałem, co się dzieje. Mówiłem, że chciałbym przyjechać, ale będę mógł dopiero za miesiąc. Mówiłem, że jest mi ciężko, że nie mam tu nic do gadania. Są zajęcia, a ja muszę się zgodzić z tym, co mówi wykładowca. Nie mogę dzwonić do domu, kiedy chcę. Nie mogę wyjść z tych murów, kiedy chcę. Muszę robić, co mi każą, co ode mnie oczekują. Tata powiedział mi, że muszę znaleźć siłę, że muszę myśleć pozytywnie o tym, co osiągnę, o kapłaństwie, którego tak pragnę. Że przecież nie mogę teraz odpuścić, skoro niedługo skończę już czwarty rok. 

Ksiądz Kamil przez dłuższą chwilę nie odzywa się. Jakby w tym milczeniu szukał czegoś, co trudno mu odnaleźć. 

- Tyle że ja w ogóle nie chciałem odpuszczać. Chciałem kapłaństwa, ale po drodze pokonywały mnie trudności, rutyna. Izolacja. Ponad wszystko potrzebowałem pocieszenia, wsparcia. Chciałem, by ktoś mnie przytulił, choć brzmi to żałośnie. Po tej rozmowie było mi trochę lżej. Wróciłem do pokoju, przez jakiś czas nawet wydawało mi się, że powróciłem do tego stanu „sprzed”. W dużej mierze dzięki przyjacielowi z roku, na nowo zaczynałem się śmiać. Tyle że z czasem znów wróciło to, co mnie przytłaczało – fakt, że byłem sam, zbyt słaby, by podjąć jakąkolwiek decyzję. Wiosną, wieczorem, popracy na dworze i silentium sacrum, w mojej głowie znów pojawił się ten lęk, że wszystko zniszczę swoim zachowaniem. I – po drugie – że stracę powołanie, że nie będę na tyle silny, by wytrwać do święceń. Że w końcu stąd odejdę, bo nie będę w stanie znieść swojej samotności i hipokryzji tych, dla których kapłaństwo było niczym. Te myśli były grzeszne, zupełnie sprzeczne z tym, czego pragnąłem. Pamiętam tę noc, jak dziś. 

„Nie mam nic do powiedzenia. Nie mogę uwierzyć, że nie upadłem prosto na twarz. Byłem zdezorientowany, patrząc wokół i odkrywając, że nie jest tak, jak sobie wyobrażałem. Czymże więc jestem? Co posiadam prócz negatywności?(...) Chcę porzucić ból, który trzymałem w sobie tak długo. Wymazywać go, póki nie zniknie3”.   

- Leżałem krzyżem w swoim pokoju przez wiele godzin. Płakałem, przepraszałem Boga za swoją słabość. Błagałem Go, by dał mi znać, że jest obok. I myślałem o odejściu. O rzuceniu tego wszystkiego w cholerę, powrocie do domu, do rodziców. Do miejsca, gdzie czułem się bezpiecznie, dobrze. Sama myśl, że rano będę musiał powrócić do kaplicy, do stołówki, na sale wykładowe, wzbudzała we mnie smutek, bezradność. A samo odejście nie było proste. Wszyscy we wsi na mnie liczyli. Rodzina, sąsiedzi. Wszyscy czekali na moje prymicje. Poza tym kiedyś na zajęciach powiedziano nam wyraźnie, że życie po opuszczeniu seminarium bez święceń jest puste. I pozostawała czwarta rzecz – nie widziałem dla siebie innej drogi. Ta noc była moim upadkiem i teraz to widzę. Rano, gdy nie byłem w stanie pójść na śniadanie, a potem na wykłady i adorację, przyszło po mnie dwóch kolegów z roku. Myśleli, że zachorowałem. Chcieli mnie zabrać do przełożonych, żeby w jakiś sposób mi pomogli. Jeden z nich pobiegł po rektora, a drugi został przy mnie. Chyba tylko dzięki niemu nie zwariowałem, nie poddałem się temu, co było we mnie. Przyszedł rektor, zostaliśmy sami. Wyrzuciłem z siebie wszystko, co mnie bolało. A on mnie przeprosił za to, że żaden z prefektów czy ojców nie pomógł mi wystarczająco, gdy najbardziej tego potrzebowałem. To mnie poruszyło. Ale z drugiej strony żal miałem tylko do siebie, do nikogo innego. Jego słowa mnie pokrzepiały, a jak już nieco się uspokoiłem, wyspowiadał mnie, udzielił rozgrzeszenia. To ostatnie chyba mnie podniosło. Następnego dnia za jego pozwoleniem przyjechali po mnie rodzice. Radzili mi, bym nie podejmował żadnej decyzji w emocjach. Dwa dni spędziłem w domu, miałem czas, żeby na spokojnie pomyśleć. Oprócz tego było kilku kolegów. I tak jakoś z czasem zacząłem wracać do żywych. Nie wiem, co się ze mną wtedy stało. Ale jestem wdzięczny Bogu, że to minęło. Trochę się tego wstydzę, bo, powiedzmy sobie szczerze, nie zachowywałem się jak mężczyzna. Ale teraz jestem pewien, że takie kryzysy są potrzebne. To one w pełni pokazują jak to jest naprawdę z tą siłą woli, z powołaniem. Przebyłem taki dół, ale dzięki niemu zrozumiałem, że dla Chrystusa trzeba się wyzbyć niektórych rzeczy. I że to jest dobre. Ostatnie dwa lata w seminarium wspominam bardzo dobrze – zresztą podobnie jak pierwsze trzy. Jak już się pozbierałem, zacząłem żyć tak, by jak najlepiej przygotować się do kapłaństwa. I, co równie ważne, wróciła mi radość. Ogólnie ten okres dziwactw nie wpłynął na całość mojego postrzegania studiów duchownych. Na dobrą sprawę, z tym drobnym wyjątkiem, wszystko było jak należy. I myślę, że ten cały proces, można powiedzieć, depresji, był wynikiem mojego nastawienia. Nie zakładałem żadnych trudności, a chyba powinienem. Teraz z perspektywy czasu widzę, że nie można iść do seminarium z myślą: „Jakoś będzie”. Trzeba mieć w głowie świadomość, że nie istnieje nic doskonałego. Że formacja nie jest doskonała i że my sami tacy nie jesteśmy. Dobra, nie pisz o tej formacji. Albo pisz, jak chcesz. Tylko nie zapomnij o zmianie mojego imienia. Wiesz, jak jest. 

Nie zapominam. 

Kamil od ponad roku jest wikariuszem w niewielkiej parafii. Spełnia się w tym, co robi. Przewodniczy kilku grupom, a aktualnie jest w trakcie organizacji wycieczki do diecezjalnego sanktuarium. 

Mówi, że znalazł swój spokój. Choć nieświęty, nieidealny. Ale spokój. Teraz, gdy budzik dzwoni o 5:30, czuje tylko wdzięczność za to, że spędzi kolejny dzień jako kapłan. 

- „Chociażbym kroczył przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną4”. To moje motto. Tak więc idę, w noc i w dzień, tą moją ścieżką jaką mi Pan przygotował. 

Bez strachu. 

*

Kiedy ksiądz Gabriel1 wstępował do seminarium, nie odczuwał czegoś, co powszechnie nazywa się powołaniem. Nie usłyszał głosu nakazującego: „Idź za mną”. Chciał spróbować, dać sobie szansę. Przekonać się czy to właśnie kapłaństwo jest drogą przynoszącą mu szczęście. 

Najwyraźniej jest. Od nieco ponad pięciu lat. 

- Od zawsze byłem mocno związany z Kościołem. Najpierw jako ministrant, później też lektor. Jakoś w liceum zacząłem bardziej na poważnie myśleć o kapłaństwie. Oczywiście na początku nikt z nas nie zakłada, że wytrwa. Dopiero czas to wszystko układa. Chociaż właściwie nikt tak naprawdę nie wie, czy w życiu wybrał dobrą drogę, czy to jego życiowa misja. Tego dowiemy się pewnie dopiero na końcu... Seminarium wspominam na ogół dobrze. Wiadomo, nie zawsze było lekko. Taka chyba największa trudność polegała na tym, że trzeba było się do wszystkiego przystosować. Nie chodzi o wczesne wstawanie, bo to jest nic. Mam na myśli to, że po pierwsze, kontakt z rodziną nie jest zbyt częsty. Jak już się jechało do domu, to więcej czasu się spędzało na parafii niż z bliskimi. Poza tym, wiadomo, oglądanie tych samych twarzy przez sześć lat też nie jest do końca łatwe i przyjemne. Na początku było nas około trzydziestu, a święcenia przyjęło dwudziestu diakonów. 

Ten ostatni fakt może dziwić. Tak duża liczba alumnów na jednym roku jest już teraz praktycznie niespotykana. Aktualnie w seminarium przebywa łącznie nieco ponad 40 kleryków. Nasuwa się więc pytanie: co spowodowało taki spadek powołań? A może w dzisiejszym świecie jest zupełnie naturalne, że kapłanów ubywa?  

Ksiądz Gabriel mówi, że według niego seminarium duchowne nie przygotowuje w pełni do pełnienia posługi duszpasterskiej. Choć jest niezbędne i to fakt niepodważalny.   

- Seminarium ma nas formować, dać nam pogląd na kapłaństwo. Ale większość z tego, czego się w nim nauczyłem, w praktyce się nie przydaje. Wykłady trwały dosyć krótko, krócej niż powinny. Wiadomo - mieliśmy się skupiać na modlitwie i zadumie. Na zajęciach nie można było jakoś specjalnie dyskutować. Podejście było takie, że jak komuś się coś nie podoba, to nikt nikogo nie zatrzymuje, drzwi są zawsze otwarte, można wyjść. Oczywiście nikt z nas nie rezygnował, to nie miało sensu. Mieliśmy zbyt duży szacunek do wykładowców, żeby ich zignorować. Jeśli chodzi o psychologię to nikt nas nie uczył, jak radzić sobie z wszelkimi... trudnościami i wyrzeczeniami jakie niesie za sobą kapłaństwo. Trzeba się po prostu przystosować, jakoś samemu staczać z tym boje. Po pierwszym roku mieliśmy praktyki. Pod koniec roku dostaliśmy kartki z informacjami, kto, gdzie ma się zgłosić. I tyle. Rzut na głęboką wodę. Z kolegą trafiliśmy na oddział geriatrii w hospicjum. Oczywiście trzeba było się jakoś uodpornić na to, że starsi ludzie nie wyglądali zbyt dobrze, właściwie już byli na ostatniej prostej. Pomagaliśmy im we wszystkich prozaicznych czynnościach, w kąpieli, w jedzeniu. Ale dzięki temu mogłem się przekonać jak bardzo chorzy, umierający, samotni ludzie, potrzebują kapłana. Kogoś, z kim można porozmawiać o swoich lękach. Kogoś, kto doda otuchy. To było dla mnie dobre doświadczenie. Takie upewnienie się w przekonaniu, że jestem dla kogoś niezbędny. 

„Kapłan bowiem jest monstrancją, a jego rolą jest pokazywać Jezusa; musi sam zniknąć i Jego ukazać. Starać się pozostawić dobre wspomnienie w duszy każdego z tych, którzy do niego przychodzą. Stać się wszystkim dla wszystkich. Śmiać się z tymi, którzy się śmieją; płakać z tymi, którzy płaczą”, mawiał bł. Karol de Foucauld. 

Oby było jak najwięcej monstrancji wznoszących w powietrze tylko to, co istotne.    

*

- Już dosyć wcześnie, bo w gimnazjum, zacząłem myśleć o swojej ewentualnej przyszłości w kapłaństwie – mówi neoprezbiter, ksiądz Adam1. – Ale przyszło liceum, dość ciekawy czas... Pojawiły się dziewczyny... jakieś inne możliwości i gdzieś po drodze to odeszło na dalszy plan. Dopiero w klasie maturalnej koordynator oazy, w której uczestniczyłem, powiedział mi, że skoro kiedyś czułem wezwanie, to nie mogę go teraz ot, tak, porzucić dla rzeczy, które właściwie nie mają znaczenia. To była taka motywacja dla mnie, żebym zaczął na nowo myśleć, rozważać. 

Ksiądz Adam dał drugą szansę swojemu powołaniu. I – jak obiecuje – będzie dozgonnie wdzięczny starszemu bratu w kapłaństwie, który sprowadził go na drogę, z której poniekąd zbłądził. 

- Wstąpiłem do seminarium i to zaowocowało. Dzięki temu dziś mogę być dumny z tego, że otrzymałem święcenia. Moja rodzina nie miała żadnych większych obiekcji na ten temat. Pamiętam nawet taki dość wzruszający moment, kiedy tata, ze łzami w oczach przed moim wyjazdem, powiedział, że daje mi swoje błogosławieństwo na tę moją drogę. Rodzice i rodzeństwo bardzo mnie wspierali, akceptowali to, że chcę być księdzem. Odwiedzali mnie, kiedy był na to wyznaczony dzień. Ogólnie seminarium duchowne było miejscem, które bardzo dobrze wspominam. Wiadomo, że na początku ciężko jest się przestawić. Przed złożeniem papierów jeździłem tam na rekolekcje, ale trwały góra parę dni, więc w pierwszych tygodniach czułem się taki trochę przytłoczony, zamknięty. To zupełnie naturalne i z czasem mija. Później, po kilku miesiącach, zacząłem wreszcie czuć się w seminarium jak w domu. Choć nie obyło się bez trudności. Ale nie takich dotyczących stricte mnie samego. Były dwie takie, z którymi nie umiałem się do końca pogodzić. Po pierwsze, nasi opiekunowie mieli swoich, że tak powiem, pupilków. Ja do nich nie należałem i to dało się odczuć. Niektórym wolno było po prostu więcej niż nam, zwyczajnym, szarym klerykom. A drugą kwestią, której akceptacja przysporzyła mi sporo kłopotów było to, że formowali nas dużo starsi kapłani – można powiedzieć „seniorzy”. Z tym nie umiałem się zgodzić. Naprawdę, o wiele więcej trafnych rad mieli dla nas starsi koledzy, chociażby z roku wyżej. Pewnie dlatego że byliśmy mniej więcej rówieśnikami i nie traktowali nas z góry, jak jakichś uczniaków, których trzeba sprowadzić na właściwą drogę. Mam w pamięci sytuacje, kiedy to diakoni z piątego czy szóstego roku mówili nam, jak mamy się zachowywać, ale kiedy to już my pomagaliśmy w ten sposób młodszym alumnom, dostaliśmy reprymendę od przełożonych, za to że „próbujemy być formatorami”, a to nie nasza działka. 

Mimo tych przeszkód na niemal idyllicznej drodze, ksiądz Adam mówi o seminarium z uśmiechem. 

-  Najlepszą rzeczą, jaką pamiętam, były zdecydowanie praktyki, jakie każdy z nas musiał odbyć po pierwszym roku. Przydzielono nas do hospicjum i pobyt tam był najpiękniejszą rzeczą podczas nauki w seminarium. Mam stamtąd wiele wspomnień – pamiętam na przykład, że jeden pan zawsze przed posiłkiem czynił znak krzyża... Przebywanie wśród ludzi, z ludźmi i dla nich – to cała kwintesencja kapłaństwa, której zdążyłem wtedy doświadczyć. Byliśmy tam miesiąc i przez ten czas zmarło aż dwadzieścia pięć osób. Prawie jedna na dzień. To było nieco bardziej smutne, przygnębiające, ale z mijającymi dniami nauczyliśmy się, że po prostu taka musi być kolej rzeczy. 

Czy nie zawsze jest tak, że najtrudniej nam pogodzić się z odejściem tych, którzy odejść muszą? „Dla dobrych śmierć jest zaproszeniem do odpoczynku”, pisze święty Ambroży...

- Mimo drobnych trudności, seminarium było dla mnie w pewnym sensie drugim domem. Takim, do którego zawsze z chęcią się wraca...

*** 

Czekamy. Zrywa się lekki wiatr, ale go nie czujemy. Milczenie jest intensywniejsze od powiewów.  A cisza znaczy więcej niż najgłośniejszy krzyk. Naprzeciw nas wychodzi stróż. 

Ja nie zostaję wpuszczona, ale On wchodzi bez pukania, pozwolenia czy zbędnych pytań. W końcu jest tu najważniejszy. Stoi w hierarchii nawet wyżej niż sam rektor. Tyle że nie zawsze jest zauważany... Czasem zniża się go na drugie miejsce. Może dlatego że wiele oczu nie potrafi go dostrzec?  

Po raz ostatni patrzę na rozciągające się przede mną budynki. 

W końcu odjeżdżam. 

A On zostaje. 

I to wystarcza. 

Licznik odsłon: 2125