Aleksandra Fiłonowicz - Za co jesteś?

Weronika myje włosy tylko w piątki. Zapytana dlaczego, odpowiada nerwowo - Nie starcza mi szamponu, aby myć je co drugi dzień albo jak niektórzy-codziennie. Wybrałam sobie piątki, bo w soboty zawsze ma przyjechać mama, a chcę dla niej wyglądać ładnie. Chcę, żeby myślała, że u mnie wszystko w porządku. Ostatnio wyszła taka Kaśka, to zostawiła mi nawet odżywkę. Mama mi nigdy nic nie zostawiła. Ale mówiła ostatnio, że niedługo zamieszka z takim Pawłem, jej nowym chłopakiem, to może mi coś przywiozą.

Na przyjazd mamy czeka już trzeci tydzień, ale jej zawsze coś wypada. A to zepsuła się komórka, a to nie miała pieniędzy, a to spóźniła się na pociąg - wylicza - ale staram się ją zrozumieć. Przyjechałam tu na własną prośbę, więc nie mogę oczekiwać, że będzie mnie tak często odwiedzać.

Na co dzień mieszkam w domu dziecka. - Tu jest jednak fajniej, wiesz? Tutaj jest zdecydowanie lepsze jedzenie i łóżka są wygodniejsze. Chociaż czasami, gdy wracam ze szkoły i akurat trafia się ktoś nowy na oddziale, trzeba spać na dostawce albo na ziemi.

Większość dzieci jest tutaj w podobnej sytuacji. W trakcie rozmowy podchodzi do nas ośmioletni Krzyś. Ostatnio zwiększyli mu dawkę chloroprotyksenu. Po brodzie cieknie mu strużka śliny i ma problemy z otworzeniem drzwi od łazienki. Wskazuje na nie rączką, mówi coś niewyraźnie i trzyma się za spodenki. Są z jednego bidula, więc Weronika otwiera mu drzwi i pomaga się załatwić.

Krzyś był pierwszą osobą, którą poznałam na oddziale. Już wtedy był dość niemrawy, ale dużo się uśmiechał i zawsze dzielił się słodyczami z innymi. Rodzice nieznani. Trafił tutaj z domu dziecka, bo był nadpobudliwy i nie potrafił nauczyć się pisać. Nie ma za wielu kolegów. Przez to że zawsze ma mokrą koszulkę od własnej śliny, nikt się nie chce do niego przytulać. A przytulanie tutaj ma ogromną wartość. Kiedy udaje mu się załatwić, przechodzimy z Weroniką do jej sali. Krzyś idzie za nami. Gdy tylko przekracza próg pomieszczenia, słyszymy wiązankę lecącą z ust jednej z dziewczyn: - Krzysiek, ile razy mam Ci k*rwa powtarzać, masz zakaz wchodzenia do tego pokoju! Nie dostaniesz ode mnie żelka ani Cię nie przytulę. Won.

Ta dziewczyna to Sandra, jest świeża. Próbowała skoczyć z okna, po tym, jak po zerwaniu z chłopakiem, matka zwyzywała ją od puszczalskich dziwek. Dziewczyna ma ósemkę rodzeństwa. Nabiera powietrza, aby powiedzieć jeszcze coś, gdy nagle przerywają jej głośne krzyki z korytarza. To dzieciaki z obserwa. Wybiła osiemnasta, więc mogą wyjść na ogólny, do sali z telewizorem, dzisiaj ma lecieć „Zielona Mila”.

Do naszego pokoju wpada Tymek - rudy, przy kości chłopak w moim wieku. - Dziewczyny, chodźcie, zaraz się zacznie. Wziąłem trochę kocy i poduszek, zmieścimy się wszyscy. – mówi, ściskając stare, gdzieniegdzie poplamione, szpitalne narzuty.

Rzadko udaje mi się trafić na niego w tak dobrym humorze. Gdy przez pierwszych parę dni leżałam na obserwie, jedyne co można było usłyszeć wieczorami, to rozmowy o śmierci między nim, a którąś z dyżurujących pielęgniarek. Trafił tutaj, bo wysłał go ukochany psychiatra. Ma do niego o to ogromny żal. W swoim rodzinnym mieście zostawił dwie siostry, 8 i 10 lat, z ojcem pijakiem. Wielokrotnie, gdy rozmawialiśmy, wspominał, jak bardzo się o nie martwi. Przez alkoholizm taty, któregoś październikowego wieczoru musieli uciekać z domu. Przez trzy dni błąkali się po mieście. W trakcie ucieczki był tak zajęty wzięciem odpowiednich butów i kurtek dla sióstr, że sam chodził tylko w klapkach. Jedyne pieniądze, jakie mieli, to te, które od ubiegłorocznej gwiazdki odkładał na nową grę komputerową. Na obserwie nie może dzwonić do rodziny, a żeby mógł trafić na ogólny, jego stan musi się poprawić, na co się w najbliższym czasie nie zapowiada. Tymek bardzo lubi pisać. Jego jedynymi narzędziami na oddziale mogą być ołówek i chusteczki higieniczne, bo książki są zabronione. To właśnie od niego, z okazji Dnia Kobiet, dostaję najpiękniejszy prezent, jaki było mi dane otrzymać w życiu. Na trzech chusteczkach narysował trzy serduszka różnej wielkości. Gdy odpowiednio złożone podstawiało się je pod światło, można było zauważyć moje imię oraz mały rysunek przedstawiający mnie i jego stojących w jednym z serc.

Idąc w stronę świetlicy, mijam swoją własną salę i widzę Zosię leżącą na swoim łóżku plecami do drzwi. Rozmawia z Kamilem, jej nowym chłopakiem, poznali się tutaj. On gładzi ją po włosach, ten gest zawsze działa na nią uspokajająco, gdy czuje się gorzej. Trafiła tutaj „z diagnozy” swojej psycholożki-depresja młodzieńcza. Mimo że to chyba najpopularniejsze schorzenie tutaj, pielęgniarki wyjątkowo surowo ją traktują. Od dwóch tygodni musi chodzić na obiad na obserwa, bo ktoś puścił fałszywą plotkę, że ma anoreksję. Dodatkowo, trafiła się jej najgorsza możliwa pani psychiatra. Burak, bo tak na nią mówimy, po paru dniach pobytu Zosi tutaj, wzięła ją na rozmowę i stwierdziła otwarcie, że dziewczyna może się pożegnać z wizją ukończenia pierwszej klasy liceum w tym roku, że szkołę powtórzy, a zdrowia nie. Zwiększyła też jej dawkę leków. Dziewczyna miała łzy w oczach, gdy mi o tym opowiadała.

- Przecież miałam tyle planów! Od zawsze chciałam zostać neurologiem, całe gimnazjum przygotowywałam się do egzaminów gimnazjalnych, aby móc dostać się do mojego wymarzonego liceum. I to wszystko na nic. - pociąga nosem - Wiesz Ola, bo tak właśnie to wszystko tutaj wygląda. Przyjeżdżasz, po miesiącach męczenia się z samą sobą, w nocy płakania tak długo aż zaśniesz ze zmęczenia, masz ogromne nadzieje, że wyjdziesz odmieniona, że coś się w tobie przestawi, że spojrzysz na świat inaczej. Przez pierwszych parę dni nawet zaczynasz dostrzegać dobre strony wielu rzeczy, ale jak masz się poczuć lepiej, skoro nie mamy nawet zapewnionych spotkań z psychologiem? Ciągle tylko podają nam leki i pilnują, żeby zupka mleczna była zjedzona na śniadaniu. To ona ma mnie wyleczyć? Może gdybym chodziła do szkoły, wiedziałabym o jej magicznych, nieznanych mi dotąd właściwościach. Boże, co ja tu robię? - zadaje sobie to pytanie i zanosi się szlochem.

Wstaję i idę do łazienki. Muszę ochłonąć. Patrzę w lustro, na swoje potargane włosy, pogniecioną piżamkę i zadaję sobie to samo pytanie. Trafiłam tu, bo jestem po próbie samobójczej. Nie mam pojęcia, kiedy wyjdę. Ordynatorka ostatnio rzuciła mi, ze leczenie może potrwać do 10 tygodni. Nie rozumiem, jak mam zostać wyleczona, skoro od mojego przyjazdu nie miałam ani jednej rozmowy z psychologiem. Jedną z psychiatrą, na przyjęciu. I  tyle. Leczenie może potrwać do 10 tygodni.Powtarzam sobie to stwierdzenie w głowie i zaczynam czuć, jakby każde poszczególne słowo miało mi wywiercać dziurę w sercu. Co zrobię po powrocie? Z rodzicami widzę się raz na parę dni, ale gdy wyjdę, to nie będzie to samo. A znajomi? Przecież wszyscy o mnie zapomną, nie będę miała nawet do kogo się zwrócić, jeżeli będę się znowu czuła gorzej. O szkole nawet nie chcę myśleć. Już widzę oczyma wyobraźni, jak mama zabiera wszystkie papiery z mojego ukochanego liceum, a ja siedzę tutaj. I gdzie pójdę? Nie skończę szkoły? Takich pytań zadaję sobie milion…

Najgorsza jest jednak samotność. Mimo ze wszyscy jesteśmy razem i staramy się wspierać, to właśnie ona jest nieodłącznym elementem szarej, szpitalnej rzeczywistości. Nie ma szansy, żeby o niej zapomnieć na dłużej. Nawet, jeżeli się z kimś zaprzyjaźnię, prędzej czy później stąd wyjdzie. A ja zostanę sama do czasu aż łóżko obok zostanie zajęte przez nowo przyjętego.

Licznik odsłon: 2078