Maria Wiewiórkowska - Znieczulenie

Nadaliśmy lekarzom status bogów, mimo że są tylko ludźmi… 

Mama siedem lat była na Syberii, tata szedł z jakąś armią, ale nie pamiętam jaką. Osiedlili się w małej wsi w zachodniopomorskim, w Myśliborzu. Ona skończyła siedem klas szkoły podstawowej, on trzy szkoły powszechnej, wtedy tak się mówiło. Mama poszła pracować do gminy. „Ty tam sprzątaczką byłaś?” - śmiałam się, pytając. A ona, jak się okazało, miała najwyższe wykształcenie. Została referentem, taka bystra! Tata miał głowę do interesów, dlatego zajął się handlem. Najlepszy towar do sklepów sprowadzał, np. garnitury z  liczących się firm. Ludzie ze Szczecina i Poznania przyjeżdżali, by je kupować. Mama prowadziła mu dokumentację, uzupełniali się. Było nas w domu cztery, cztery dziewczynki, ja z siostrą Jadzią bliźniaczki i młodsze od nas Zosia z Małgosią. Wszystkie zostałyśmy lekarzami. Jadzia pediatrą i endokrynologiem, Zosia stomatologiem, Małgosia poszła
w ślady Zosi. Od dwudziestu kilku lat mieszka w Szwecji, ma dyplom Szwedzkiej Królewskiej Akademii Nauk w Sztokholmie. 

Ja jestem anestezjologiem, usypiam i budzę ludzi. Nasz zawód jest porównywany do pracy lotnika lub górnika. Lotnik liczy na dobry start i szczęśliwy powrót. A górnik? Jedzie pod ziemię, ale nigdy nie wie, czy wróci.

Zawód lekarz

Studiowałyśmy z Jadzią w Szczecinie. Wstawałyśmy rano o 4:00 i szłyśmy do roboty, żeby się utrzymać. Praca fizyczna, w stoczni, w przerwach przepytywałyśmy się z zadanego materiału. Wtedy w Myśliborzu była moda na porzeczki. Rodzice mieli 2ha ziemi, więc tata też posadził te cholerne porzeczki. To było coś strasznego. Żar z nieba się  leje, lipiec, a my musiałyśmy wszystkie egzaminy zdać przed terminem, żeby pomóc rodzicom przy zbieraniu. Ale dyplomy lekarskie odebrałyśmy planowo. Był rok 1974.

Dziś wstaję wcześnie rano, robię śniadanie mężowi, wychodzę do pracy. Idę pieszo pół godziny, ponieważ nie mam prawa jazdy. Otwieram pierwsze drzwi: dzień dobry, dzień dobry. Mijam drugie drzwi, wchodzę do swojego gabinetu. Przebieram się w niebieski uniform z napisem służba zdrowia i w moje wygodne skórkowe buty, bez których nie mogę się obejść, od kiedy moje stopy skupiają wszystkie możliwe schorzenia ortopedyczne. Gdybym policzyła wszystkie wystane godziny przy operacjach, pobiłabym jakiś rekord. Potem idę na codzienne poranne zebranie, gdzie rozmawiamy o pacjentach i operacjach, które się odbędą. Dziennie mam kilka, nawet pięć.  Z jednej wychodzę na drugą. Otwieram trzecie drzwi. Ubieram czepek i maskę, myję ręce. Biorę maszynę do usypiania i wjeżdżam z nią na blok operacyjny, żeby była już tam gotowa. U nas jest przemiła atmosfera na bloku. Kiedy przyjeżdża pacjent, wszyscy zawsze się witają, przedstawiają się. Kiedy pacjent już z operacji wyjeżdża, jest uśmiechnięty, czasem głupoty gada, po narkozie tak jest. Następnego dnia, idę go rano odwiedzić, rozmawiam z nim, jest zadowolony. A przecież wcale nie muszę z nim rozmawiać, niech sobie chirurg idzie rozmawiać, bo to on go operował. Ale ja lubię, mimo że jest to rzecz dodatkowa i że mogłabym nie chcieć mieć na to czasu.

W choszczeńskim szpitalu pracuję prawie pół wieku. Wszyscy mnie tu znają, mówią do mnie: Danka lub pani Danuto, nikomu przez myśl nie przejdzie, że od siedemdziesięciu lat mam na imię Daniela. Medycyna to powołanie. Wbrew opinii społeczeństwa, nie jesteśmy herosami. Z równą troską musimy umieć pochylić się nad chorym, który jest zadbany, dobrze usytuowany, jak i nad tym, który nawet nie potrafi wyartykułować problemu, z którym się zgłasza. Mówimy ich językiem, prostym. Lekarz  powinien lubić ludzi. Niektórzy moi pacjenci mnie pamiętają. Raz na przystanku autobusowym, gdy jechałam do Myśliborza, jakaś kobieta przedarła się do mnie z tłumu i krzyczała wniebogłosy: ,,pani doktor, sześć operacji miałam, pamięta pani?”.  Przytaknęłam , ale jak przez mgłę ją pamiętałam. Albo ostatnio przypadkiem spotkałam w banku moją byłą pacjentkę. Dobrze, że tylko dwie urzędniczki za biurkiem siedziały. ,,Pani doktor, jak ja się cieszę, że panią widzę. Niech panie posłuchają - dwoje dzieci mi uratowała!” I zaczęła mnie wychwalać. Nagle wyjęła z portmonetki jakąś podkuwkę, włożyła mi ją w dłoń. ,,Na szczęście, dla pani” – powiedziała.

Nie zawsze jednak jest miło. W Myśliborzu rodzice mieli wścibskiego sąsiada i sąsiadkę. Gdy przyjeżdżałam, jedno stało z jednej strony bloku, a drugie z drugiej. Nie wiedzieli, jak będę szła, były dwie drogi: krótsza i dłuższa. Wychylali się. No i jak mnie złapali, wylewali swoje troski. ,,Czy możemy pójść razem z panią do mamy?” - pytali, odpowiadałam im, że mogą. Chcieli, żebym im wypisywała recepty, albo wcisnęła do szpitala. W końcu powiedziałam: ,,Nie mówcie, kiedy przyjadę, mamo, ja bym chciała z wami porozmawiać, oni nie mogą mi całego czasu zajmować opowiadaniem, co ich boli, jakie mają schorzenia!” 

Cena, której nikt nie zna 

Ludzie nie mają pojęcia o wyrzeczeniach lekarzy. Wszystko jest podporządkowane pracy! Nie każdy ojciec i mąż to zrozumie, zwłaszcza gdy ma się męża poetę, tak jak ja. A jak mąż czy ojciec nie rozumie, to tym bardziej ludzie dookoła. Największym trudem jest dla mnie to, że jestem taką perfekcjonistką, chcę, żeby w domu wszystko grało, chcę wszystko sama zrobić. Dzięki temu, że mam taki charakter, potrafiłam wstać o czwartej i do wpół do siódmej już było śniadanie postawione na stole, obiad ugotowany i ziemniaki obrane, no bo nie mogłam ich jeszcze ugotować. To nie była ta pora. Potem szłam z dziećmi, bo mamy dwoje, do przedszkola i oczywiście jak dotarłam do celu, zaczynały swoją śpiewkę: ,,Mamusiu kochana, nie zostawiaj nas!”, ,,Mamusiu kochana, błagamy cię, my cię kochamy, nie zostawiaj nas!”. Mówiłam im, że będzie dobrze i że o trzeciej je odbiorę. Wtedy przychodziłam do pracy odpocząć, bo się już tak narobiłam w domu  od samego rana. Ale dawałam radę. Lekarz to nie jest praca od godziny do godziny. O chorych myślimy nie tylko w pracy, ale też idąc do niej, czy wracając. Nie zapominamy o nich, będąc w domu. Tego nie da się oddzielić grubą kreską. Kiedyś w święta, tuż przed kolacją wigilijną zadzwoniono do mnie, że muszę przyjechać, bo kobiecie ciężarnej odkleiło się łożysko. Mój mąż miał do mnie pretensje. ,,Co? Nawet w święta musisz? A rodzina?”. Ale ja musiałam jechać, bo w końcu ta dziewczyna cierpiała i ktoś musiał jej pomóc. Nieraz dzieje się coś takiego, że człowiek nie przewiduje, że może się zdarzyć. Kiedyś byłam w kościele i był pewien lekarz. Kobieta zasłabła i ja tak sobie myślę, ciekawe, podejdzie, nie podejdzie. Chyłkiem się wycofał. Powiedziałam do mężczyzny siedzącego obok, że  musimy ją wynieść na powietrze. Na bruku przed kościołem żeśmy ją  położyli, zadzwoniliśmy po pogotowie.

Czy jest rzecz, z której kompletnie zrezygnowałam ze względu na pracę? 

Praca lekarza jest permanentna. Szkolenia, specjalizacje, śledzenie najnowszych wiadomości medycznych z danej dziedziny. Właśnie z tego powodu w sierpniu włóczyłam się po szczecińskich klinikach i kiedy wróciłam do domu, tak po ludzku się rozpłakałam. Słyszałam tam, że jakiś rezydent jedzie do Meksyku, ktoś tam jeszcze do Hiszpanii, a ja co? Chodzę się po tych szczecińskich szpitalach.  Nie wiem, czy ktoś to rozumie, czy współczuje, ja nie chcę współczucia. Taka niby jestem silna, a czułam się samotna.

Przecież lekarze nie chorują?

Dzień przed wigilią wróciłam z pracy i choć tego nie pamiętam, mąż mówi, że skarżyłam się na ból głowy. I tak jak on zawsze lekceważy te wszystkie choroby, powiedział, żeby się ubrać, bo jedziemy do szpitala. Ja się zgodziłam. Zrobiono mi badania, sama poszłam do laboratorium, sama poszłam na tomografię, później z tym wynikiem tomografii głowy do lekarki. Ona mówi: ,,krwawienie podpajęczynówkowe, z podejrzeniem pękniętego tętniaka mózgu’’. Dzień przed wigilią! Pojechałam do szpitala. Zoperowali mi. No i tak zoperowali, że po świętach od razu wróciłam do pracy. Przecież można przeżyć operację głowy, ale być niepełnosprawnym i co to za radość? Dla kogo? Dla rodziny, gdy muszą się tobą opiekować? Owszem operacja się udała, żyjesz, ale jakie to życie? Jaki komfort? Chyba mam wadę genetyczną, tętniaki robią mi się wszędzie. Mam tętniaka w brzuchu, przypadkowo wykryli mi tętniaka aorty. Drugiego też mi wycięli z tętnicy szyjnej i jeszcze mam jednego na tętnicy środkowej mózgu, do obserwacji. Ten na aorcie jeszcze jest za mały, u kobiet operują jak ma średnicę 5cm, u mnie jest 3,8cm. To trzeba co pół roku sprawdzać. Byłam u profesora w Szczecinie, powiedział mi tak: ,Pani doktor, żadnych gwałtownych ruchów, żadnego denerwowania się, dźwigania ciężarów, szybkiego chodzenia”. Pomyślałam, no to nic tylko usiąść i patrzeć w sufit. Pytam, czy mogę pracować, a profesor odpowiada, że na dyżurach nie, tylko do piętnastej, a może i krócej. Niewykonalne.  I tak wszystko na bloku operacyjnym załatwiam. Dzisiaj miałam mieć wolne, specjalnie, żeby z tobą porozmawiać, a zostałam wezwana do operacji! 

Chciałam zapomnieć o swojej chorobie. Dwa miesiące temu ordynator, który miał dyżur, dzwoni do mnie, że muszę przyjechać. Przywieźli pewnego notariusza, który zasłabł. Zaczęli go badać, no i się okazało, że krwawi do brzucha. Trafił do nas na ratownictwo. Za chwilę doszło do zatrzymania krążenia. Zreanimowali go i od razu trafił na stół operacyjny. Pękł mu tętniak aorty, to co ja mam. Sprowadzono  natychmiast specjalistkę ze Szczecina
z chirurgii naczyniowej. I uratowałaby go, gdyby rokował. Ale niestety mózg już nie żył. I ja to wszystko widziałam, całą operację. Spać nie mogłam po prostu. Przecież to samo może stać się ze mną. To, że zalecają kontrolę co trzy miesiące, nie znaczy, że w międzyczasie nic się nie stanie. I to jest mój dylemat, jedyny. Ale dobrze, że przychodzę do pracy, bo jakbym siedziała w domu i patrzyła w sufit i bez przerwy sobie tylko ciśnienie mierzyła, to szłoby zwariować!

Walka z wiatrakami

Jak zaczęłam pracować w latach siedemdziesiątych, było inaczej. Ludzie się bardzo szanowali. Lekarzy było mało, byliśmy bardzo mile przyjęci, nie było mowy, żeby lekarz po studiach siedział i nic nie robił. A teraz? Ludzie przyjeżdżają uśmiechnięci, albo tacy źli, że na wejściu człowiek jest nieprzyjemny, robi łaskę, że się zgłosił i to wcale nie jest podyktowane jego chorobą. Ale nie można reagować. Po prostu milknę i tyle, szczególnie przed samą operacją, bo niewiadomo co się stanie w trakcie.

Najgorzej jest na ratownictwie - tam to jest szkoła życia. Tam widzisz wszystko. Pracowałam w pogotowiu 40 lat. Dopiero gdy zachorowałam, dałam sobie spokój. Tam praca to przekleństwo. Pijak za pijakiem, ludzie chorzy, mimo że powinni być kierowani do lekarzy rodzinnych. Ale ratownicy przywożą ich wszystkich. Spytałam kiedyś jednego, z którym wszystko było w porządku, dlaczego to zrobił? Co go boli, jakie są objawy? Nie odpowiedział mi, zaczął się motać. Już wolałabym, żeby się przyznał, że nie wiedział jak go zbadać, bo nie był pewien. To jeszcze byłoby zrozumiałe. 

Jeździłam też z karetką m.in. do wypadków.  I myślałam sobie, że zrobię prawo jazdy, ale zmieniłam po tym zdanie, bo przecież może stać się ze mną tak samo. Wszyscy chcą dojechać, wyjeżdżając z domu. Wszyscy chcą dojechać do celu.  I nie dojeżdżają.

Najbardziej w złych opiniach o działaniu służby zdrowia denerwuje mnie to, że w większości są prawdziwe. Rodzice obchodzili sześćdziesięciolecie ślubu. Przyjechała moja siostra ze Szwecji. To miało się wszystko odbywać w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia w 2012 roku. Małgosia wracała ze sklepu, z jakimiś zakupami i upadła w przedpokoju u mamy. Mama się przestraszyła, bo zobaczyła, że ona oddała mocz pod siebie i dostała drgawek. Pogotowie nie chciało przyjechać, kazali iść do lekarza rodzinnego. Więc mama tłumaczyła im przez telefon, że Małgosia przyjechała ze Szwecji, to powiedzieli, że jest opieka popołudniowa i tam trzeba jechać. Zadzwoniła do mnie, akurat miałam dyżur, więc przywiozła siostrę do mnie. Zobaczyłam ją i mówię, że musi jechać do Szczecina, bo to jest udar. Mama pyta, skąd wiem. ,,Mamo wiem, dzwonię do Szczecina”. To był akurat pierwszy dzień, kiedy zlikwidowali centralę w szpitalu wojewódzkim w Szczecinie przy ul. Arkońskiej i numery były tylko wewnętrznie, w gabinetach. Nikt tu ich  nie znał. Poradzono mi, żeby zadzwonić na numer ratunkowy. Kobiecy głos w słuchawce mówił, że tu można dzwonić  tylko w szczególnych przypadkach. Wyjaśniłam, że to jest szczególny przypadek. No i przyjechało pogotowie. Stwierdzono, że to jest stres po podróży. Nie zabrali jej. Więc zawieźliśmy ją z moją drugą siostrą i jej synem do Szczecina, do tego szpitala na Arkońską. Była przytomna, zrobili tomografię i wyszło, że krew jest we wszystkich komorach mózgu, a ona przytomna! Lekarka, która ją badała, powiedziała, że ambulans można odpuścić. Gdy się dowiedziała, że przywieziono ją samochodem, zaczęła wykrzykiwać, że to skandal. 

Gdy pacjentami są rodzice

Mój tata pod koniec życia zachorował na serce, był osobą leżącą. Błagał mnie, żebym nie oddała go do domu starców. Powiedziałam: ,,Tato, nie ma mowy”. Byłam taka zdeterminowana, że zostawałam dodatkowo w szpitalu na nocki, aby robić z pielęgniarkami nocny i poranny obchód, czyli doglądanie wszystkich pacjentów. Robiłam to, żeby nauczyć się obchodzić się z osobami leżącymi, jak ich przewijać, jak ich obmywać, jak zmieniać pościel. To wszystko wydaje się tylko względnie łatwe. Pod koniec tego ,,kursu”, wszystkie pielęgniarki były pod wrażeniem, jak sprytnie i szybko to robię.

Później moja mama była operowana na woreczek żółciowy i w badaniu histopatologicznym wyszło, że to rak. W takim dobrym stanie była, proponowali chirurdzy, żeby wyciąć, poszerzyć, potem na chemioterapię. Miała 85 lat, wiedziałam, że ona się z tym nie pogodzi i po prostu nie przeżyje tego i żeby dać spokój z leczeniem. Ile przeżyje to przeżyje, a będzie miała komfort życia. Dojeżdżałam do niej po każdym dyżurze, planowałam, że cały miesięczny urlop spędzę u mamy, Tata zmarł przed nią. I przyjechałam do niej, nawet się nie rozpakowałam, zjadła obiad, moja kuzynka ugotowała i wtedy pamiętam była zupa pomidorowa, mizeria i kotlet mielony. Mama powiedziała wtedy: ,,Popatrz jak ta Maryla dobrze gotuje!”. Zjadła wszystko, poszła się położyć i za chwilę słyszę krzyk, zaczęła machać rękami. Dostała obrzęku płuc. Wezwałam pogotowie, przyjechało. Nie mogliśmy się wkuć w jej rękę, bo żyły się pozapadały. Mówię ,,dobra, jedziemy do szpitala”. Nie chcieli mnie wziąć,  więc dzwonię do dyspozytorki, a ona mówi, że taki przepis. Przekonałam ją jednak, że jako lekarz mogę tylko pomóc po drodze, przecież nie zaszkodzę. Co mnie to wszystko kosztowało nerwów. Przywiozłam ją. Mama żyła jeszcze pół godziny i zmarła. 

Diagnoza: znieczulenie

Kiedy jest się lekarzem, widok śmierci nie może robić wrażenia. Trzeba cały czas zachować spokój, to normalne widzieć takie rzeczy. Lekarz nie może wpaść w histerię. Smierć bliskiego jest dla nas na dwóch płaszczyznach: cierpienia i modlenia się jak człowiek, żeby wszystko było dobrze, ale równocześnie przewidywania przebiegu choroby, uwzględnienia tego, co jest nieuniknione. Przecież nie mogę położyć się na ziemi i płakać, muszę szukać zapadniętej w ręce mamy żyły.

Mówią: bój się Boga i lekarza. Utożsamiają nas z nadludzką siłą i notorycznie się dziwią, kiedy nic nie możemy zrobić. Musimy być zawsze uśmiechnięci, nigdy zmęczeni. Ale nikt nie zadał pytania, kim jesteśmy dla siebie samych? 

Licznik odsłon: 2008