Amelia Pudzianowska - Wysłannice Pana Boga

      Koniec. Prowadzą mnie na sąd ostateczny. W mojej głowie kołatało się wiele niepokojących myśli. Zostałam wprowadzona w labirynt z uśmiechniętymi słoneczkami wymalowanymi na ścianach. Moja przewodniczka po tej nieznanej krainie, wydawała się równie zdezorientowana co ja. Uznałam ją za wcielenie Wergilego, szukającego odpowiednich drzwi, prowadzących do zupełnie nowych wymiarów rzeczywistości. Zastanawiałam się, gdzie zaraz trafię: do nieba, czyśćca, czy też piekła?

     Nagle w oddali usłyszałam czyjś krzyk. Miałam ochotę opuścić ten budynek, choć zapomniałam o rzucaniu okruszków chleba po drodze, żeby jakoś wrócić do wyjścia. Widocznie nie było już odwrotu.

     Sala, w której się znalazłyśmy, miała pomarańczowe ściany. W rogu znajdował się ogromny telewizor plazmowy. Na podłodze leżały zabawki, a ściany zdobiły rysunki przypominające sztukę współczesną. Pośrodku pokoju stało pięć wysłannic Pana Boga.

     Nieśmiało zmierzyłam dziewczynki wzrokiem. Zanim zdążyłam dokładnie przyjrzeć się ich twarzom, podeszła do mnie pani Ania. Pokazała gdzie mam powiesić kurtkę i przekazała mi umowę do podpisania. Schowałam papiery do plecaka, w obawie, że nie utrzymam długopisu, próbując za wszelką cenę nie zapomnieć mojego imienia i nazwiska przy podpisywaniu. W rzeczy samej poczułam się nieswojo w swoim własnym ciele, jakbym nie była pewna kształtu mojej duszy. Spojrzałam na plakietkę, którą dostałam w recepcji. Wolontariusz. To jest od dziś moje imię.

    Z gotowością w sercu stanęłam naprzeciw wyzwaniu. Moje pierwsze zadanie stanęło przede mną i zaczęło dotykać mojej twarzy i rąk. Była to jasnowłosa dziewczynka z wiecznie wykrzywionymi ustami w literkę „o”. Jej powieki niesfornie i uparcie opadały na białe gałki oczne. Nie potrafiła mówić, ale zgrabnie opanowała technikę wymownych jęknięć i stęknięć. Po odgłosach, jakie wydawała, wywnioskowałam, że jest zadowolona i prawdopodobnie to ja jestem źródłem jej zadowolenia. Z dumną pozwoliłam, aby dotykała mnie dalej. W pewnym momencie złapała mocniej moją dłoń, przybliżyła ją sobie do twarzy i nagle zaczęła ją z całej siły drapać. Przerażona próbowałam się uwolnić, jednak poczułam zupełnie bezbronna wobec tej małej tylko z pozoru całkowicie niewinnej istoty. Całe szczęście pani Ania zainterweniowała w porę. Dziewczynka została ode mnie oderwana siłą. Moim zdaniem odbyło się to w sposób zbyt brutalny jak na obcowanie z tak delikatnym stworzeniem. Zdawało mi się, że istoty, które napotkałam, są kruche niczym elfy, choć już miałam okazję poznać dotyk ich stwardniałej skóry.

     Na mojej dłoni pojawiła się mała ranka. Po chwili wydostało się z niej kilka kropel krwi. Szybko wytarłam rękawem oznakę pierwszego upokorzenia. Pani Ania niezrażona tym incydentem zaprowadziła mnie do innej dziewczynki. Kolejna podopieczna grzecznie siedziała na krześle i kiwała się z boku na bok, tuląc się do zabawki. Odetchnęłam z ulgą, widząc tak spokojne dziecko. Pani Ania odebrała dziewczynce misia, pomimo jej wyraźnego sprzeciwu. Sprawę załagodziła niebieska piłeczka, która zdobyła wyraźną aprobatę interesantki. Moje zadanie zostało mi odpowiednio sprezentowane, miałam jedynie rzucać piłeczkę do dziewczynki i w razie czego podnosić ją z ziemi, gdyż mała sama nie dałaby rady po nią wstać. W rzeczywistości sytuacja potoczyła się nieco inaczej. Wprawdzie rzucałam w podopieczną piłeczką, lecz ona wcale nie miała zamiaru łapać. Okrągła kulka odbijała się od jej ciała, co nie wzbudzało pozytywnych uczuć ani we mnie, ani w niej. Nie poddawałam się jednak i wciąż podnosiłam pikę z ziemi, tak jak należy podnosić się po każdej porażce. W końcu dziewczynce puściły nerwy i zaczęła głośno domagać się misia. Chociaż nie potrafiła wymówić żadnego słowa, doskonale rozumiałam, co ma mi do powiedzenia. Nie reagowałam na jej narzekanie, zachowując przy tym kamienną twarz, pomimo tego, że na moim czole pojawiły się kropelki potu. W końcu podopieczna zmieniła metodę i dyplomatycznie spadła z krzesła, krzycząc ile sił w płucach i jednocześnie obficie plując śliną. Pani Ania znów musiała interweniować. Patrzyłam zawstydzona na rozpłakaną dziewczynkę z trudem podnoszoną z ziemi. Inne wolontariuszki bawiły się z grzecznymi dziećmi, z którymi zdążyły już złapać dobry kontakt podczas wcześniejszych spotkań. To był mój pierwszy raz w tej nowej rzeczywistości, moje pierwsze dziesięć minut, a ja wprost nie mogłam oderwać wzroku od wskazówek zegara.

    Pani Ania wydała rozkaz i ustawiliśmy krzesełka w okrąg. Następnie usadziliśmy na nich dzieci, niektóre z większym, niektóre z mniejszym wysiłkiem. Ze smutkiem spostrzegłam, że każda wolontariuszka ma swoją podopieczną, a przy mnie krzesło jest puste. Z jednej strony była to dla mnie szansa na chwilę oddechu, jednak nie w głowie było mi oddychanie w obliczu obcowania z tak nadzwyczajnymi istotami. Wtem drzwi otworzyły się i do sali została wprowadzona dziewczynka o kulach. Wydawała się starsza od reszty. Uśmiechała się pogodnie i nawet dość rozumnie patrzyła w nasze twarze. Usiadła na moim krzesełku i zaczęła się ze mną pogodnie witać. Zaskoczyło mnie to, że potrafiła mówić. Wzruszyło mnie jej zamiłowanie do przytulania, choć momentami ten silny uścisk sprawiał lekki ból. Trzymała mnie, jakby się czegoś obawiała. Jakby chciała, żebym ją obroniła.

     W pokoju rozległa się spokojna muzyka. Pani Ania kolejno wydawała polecenia ruchowe skierowane do dziewczynek. Prawa rączka w górę. Lewa rączka w górę. Oczywiście, żadna z nich nie miała najmniejszego zamiaru wykonywać jakiegokolwiek ćwiczenia. Dlatego właśnie potrzebni są wolontariusze. W takich momentach rzeczywiście czuje się podskórnie, że z powodu jakiegoś rozumnego zrządzenia wszechświata, stoi się na tej ziemi w miejscu idealnie przeznaczonym. W rezultacie musiałyśmy trzymać ręce lub naszych podopiecznych i wykonywać z nimi odpowiednie manewry. Taki stan rzeczy daje wrażenie dziwnego złączenia z drugim człowiekiem, kiedy można, choć na chwilę stać się jego ręką lub nogą. Kiedy unosi się te chore członki, można odnieść wrażenie, że swoim własnym zdrowiem i siłą, nadaje się im niezwykłą moc. Rzecz sama w sobie nie była prosta, gdyż niektóre dzieci wierzgały, krzyczały, a nawet gryzły nas po rękach. Pani Ania prosiła, groziła, aż w końcu jedna z dziewczynek została ostentacyjnie wyprowadzona z sali. Bardzo mnie poruszył widok wleczonej po ziemi wrzeszczącej ślepej dziewczynki. Pomimo doniosłości tej sytuacji, na reszcie podopiecznych prawdopodobnie nie zrobiło to żadnego wrażenia, śmiem twierdzić nawet, że mogły na to nie zwrócić uwagi lub po kilku sekundach w ogóle zapomnieć o nieobecnej. A życie toczyło się dalej.

     W późniejszym czasie zdarzały się również ćwiczenia, które polegały na ciągnięciu dziewczynek po całej sali za nogi. Choć czynność ta może wydawać się wysoce niepożądana dla tak wrażliwych i delikatnych istot, to można stwierdzić, że w końcu stała się ona zdecydowanie ich ulubionym zajęciem. Moim niestety niekoniecznie, gdyż podopieczna, którą mi przydzielono, miała lekką nadwagę. Nie chciała wykonywać żadnych innych zadań, jedynie kładła się na podłodze i czekała aż zacznę ją holować. Jedynym rezultatem moich wysiłków, by nakłonić ją do choćby poruszania ręką, był jej przeciągły krzyk i splunięcie wprost na moją bluzkę. Jednak po jakimś czasie zupełnie przestałam przejmować się porażkami, jakie pozornie czekały na każdym kroku. Już nie miało dla mnie znaczenia to, czy inne wolontariuszki krzywo się będą patrzeć. Właściwie, to liczy się tylko ten jeden poprawnie wykonany ruch stopą w rytm muzyki, który uda się nam wspólnie osiągnąć w stanie pomiędzy szarpaniną a zupełnym bezwładem.

     Zdarzają się jednak przypadki, w których niemożliwy jest nawet choćby jeden pozytywny ruch w przestrzeni. Stan, w którym żałośnie zastyga się pod naporem cierpienia. Z bezsilności można jedynie krzyczeć, wzywać na pomoc lekarstwo, które nie istnieje. Byłam świadkiem takiego stanu świadomości, kiedy to moje serce boleśnie ściskał przeciągły jęk dziewczynki, która przez całe zajęcia leżała skulona w kącie. Kiedy z innymi wolontariuszkami podchodziłyśmy do niej, aby swoimi magicznie zdrowymi rękami, wprawić jej kończyny w ruch - mimo naszych najszczerszych chęci, dziewczynka nie była w stanie wypowiedzieć żadnego innego słowa niż „boli”. Co jakiś czas podnosząc w górę dłoń, by odgonić nas jak muchy. W jej małej osóbce kłębiło się tyle negatywnych emocji, od skrajnej rozpaczy, do niepohamowanej wściekłości za niewyobrażalne cierpienie. Próbowałam nawet zapomnieć o jej obecności, żeby nie czuć tego dziwnie nieprzyjemnego łaskotania w środku. Kiedy jednak już patrzyłam w jej stronę, to widziałam jedynie skuloną postać leżącą na karimacie twarzą do ściany. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, jak może wyglądać jej twarz. Czułam jednak, że to właśnie w jej obecności stoję twarzą w twarz z niedostępną dla mnie tajemnicą istnienia.

     Kiedy przekracza się próg Specjalnego Ośrodka Szkolno – Wychowawczego dla Dzieci Niewidomych, można odnieść wrażanie, że wstępuje się do jakiegoś innego świata. Kontury ulegają rozpłynięciu się i w pewnych momentach wręcz ciężko jest stwierdzić, kto tu jest potrzebującym, a kto wielkodusznym pomocnikiem. Podczas moich pierwszych wizyt w tej placówce, czułam pewien dystans, kiedy widziałam, że dziewczynki drapią się po twarzy do krwi, obficie się opluwają, czy nawet bez skrępowania dotykają swoich części intymnych. Z czasem zachowanie małych przyjaciółek, przestaje dziwić i odrzucać. Między innymi przykry zapach, początkowo tak ciężki dla mnie do zniesienia, przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Po czasie zdarzało mi się zapomnieć, że po każdym spotkaniu należy myć ręce. Przestałam się bać. Przestałam się brzydzić. Już nie umywam rąk od odpowiedzialności. Wszyscy jesteśmy ludźmi, po równo.

    Koniec spotkania zawsze wiązał się dla mnie z niejako poczuciem ulgi, ale i niedosytu. Opuszczając mury budynku, będącego w istocie wielkim labiryntem, czułam, że moje imię pozostawione w księdze wpisów, należy już do kogoś innego, jakiejś innej wersji mnie. Jakbym była bardziej człowiekiem niż przed godziną. Chociaż moje koleżanki, wychodząc z ośrodka, zaczynały ostro przeklinać i plotkować, to jednak nie mogłam pozbyć się wrażenia, że są one żywymi aniołami. W mojej pamięci wciąż widoczny był obraz ich olśniewającego piękna, gdy tuliły w ramionach oplute i wykrzywione dzieci. W głębi ich spojrzenia mogłam dostrzec łagodność, uzewnętrzniającą się za każdym razem, gdy miały kontakt z potrzebującym. Zresztą, dziewczyna, która mnie przyprowadziła na wolontariat, rozpoczęła w późniejszym czasie studia pedagogiczne, gdyż tak bardzo pokochała te dzieci. Nas wszystkich złączyła ta niewiarygodna tajemnica egzystencji, jaką wspólnie odkryłyśmy w tej małej pomarańczowej salce. Tajemnica, którą mamy obowiązek ogłosić światu jako nowe orędzie nadziei. Tak, jest dla nas nadzieja. Ludzkie życie ma sens.

    Dostałam w życiu niewiarygodną szansę obcowania z wysłannicami Pana Boga. Te małe agentki tworzą zastępy Jego armii na ziemi. Mocno wierzę w to, że jeśli jest na świecie jakiś łącznik, pomiędzy tym, co ziemskie a tym, co duchowe, to musi on znajdować się w istocie istnienia tych niepełnosprawnych dziewczynek. To właśnie one są w stanie zmiękczyć nasze kamienne serca swoją prostotą i niewinnością. Zwrócić nasze ślepe oczy na prawdziwe wartości. Nauczyć nas od podstaw jak należy żyć. Uratować ten świat.

Licznik odsłon: 1839