Cisza zamknięta w krysztale - Julia Malec, August Szymanowski

Dlaczego ludzie chcą mieszkać na krańcu świata? Dlaczego są szczęśliwi? Co tak naprawdę może uszczęśliwić człowieka?

10 listopada 2018 r. Kangerlusuaq. O 9.30 słońce zaczyna wychylać się zza wzgórz i jego rąbekpozostanie w nich zamknięty na cały szary, krótki dzień. W krystalicznie czystym powietrzu brzmi zadziwiająca cisza. Nawet ptaków się nie słyszy, choć są wszechobecne w tej nieprzyjaznej człowiekowi krainie.

Minik podjeżdża swoją czarną toyotą pod hotelik Polar Lodge. Jest miejscowym przewodnikiem i choć na dworze mróz ścina oddech (−20°C to i tak nie miejscowy rekord zimna), chętnych na wycieczki po okolicy nie brakuje.

Minik Olesen jest niewysokim, okrąglutkim mężczyzną w wieku czterdziestu siedmiu lat, jego kruczoczarne niegdyś włosy przyprószone są mocno siwizną, a przymrużone oczy wydają się ciągle śmiać. Życie go doświadczyło, a jednak pozostał pogodnym, otwartym człowiekiem i chętnie, bez emocji opowiada o sobie. Grzebie we wnętrznościach toyoty, która właśnie odmówiła współpracy, goście ze stoickim spokojem czekają na efekty, czyli włączenie silnika, a opowieść się rozwija. Będzie trwać przez całą piętnastokilometrową drogę do Point 660 i z powrotem. On, jego życie i bezkresna kraina pełna śniegu, lodu i wiatru to jedno.

– Urodziłem się tu, w Kangerlusuaq, amerykańskiej bazie wojskowej. Kiedy w 1992 r. odeszli Amerykanie, zostawili lotnisko, hangary, trochę sprzętu, który teraz rdzewieje bezużytecznie, kilka baraków i asfaltową szosę do portu – aż dwanaście kilometrów (śmiech). Sprzedali to wszystko za przysłowiowego jednego dolara. Możecie tu zostać, ziemia nic nie kosztuje, nie można jej kupić, ale można postawić sobie ciepły, drewniany domek i żyć po naszemu (znowu śmiech). Kocham Grenlandię. Wiem, że trudno wam to zrozumieć. Przecież tak naprawdę nic tu nie ma. Zimno, na okrągło wiatry, gołe wzgórza, trochę jezior i lodowiec. Właściwie prawie cała Grenlandia to lodowiec. Rodzeństwa nie mam. Skończyłem szkołę, rodzice przenieśli się do Danii, a ja z nimi. Szukali innego życia. W Danii nie było wcale lepiej. Nie znaliśmy innego języka, poza inuickim, było jeszcze biedniej niż tu, ludzie obcy, wszystko obce. Pracowałem parę lat jako taksówkarz i wróciłem do Kangerlusuaq. Ożeniłem się. Mam dwójkę dzieci – dziewczynki w wieku dziewięciu i dwunastu lat. Wychowuję je sam, bo żona znalazła innego mężczyznę i wyniosła się do Sisimiut. Zostawiła mi po sobie córki i dziesięcioletnią toyotę, która zdążyła się już zestarzeć. Nie mam żalu. Cieszę się, że chociaż samochodu nie zabrała. (I znowu się śmieje).

Minik bezbłędnie prowadzi wóz wąską drogą biegnącą zakosami w górę iw dół po lodzie i śniegu. Pokazuje czarne punkciki daleko na wzgórzach. To woły piżmowe.

Po drodze Minik zabiera trójkę młodych ludzi. Anne to rodowita Inuitka, ma dwadzieścia pięć lat, krótkie, czarne, grube i twarde jak druty włosy i przez całe swoje życie nie opuszczała Kangerlusuaq. Pracuje w restauracji na lotnisku, a czas wolny spędza na łazęgowaniu po okolicy. Uwielbia to. I ona kocha Grenlandię. Dla niej to uczucie oczywiste i nie zastanawia się dlaczego. Nie wyjedzie.

Jens jest młodym, rudawym Duńczykiem, ale mieszka i pracuje tutaj od dwóch lat. Też na lotnisku – w barze. Wydaje posiłki. W ręku trzyma dziwny karabin. Krótka i gruba lufa. Będzie polował na zające śnieżne. Na Grenlandii taką broń myśliwską może wypożyczyć już szesnastolatek.

Andreas to również Duńczyk, kolega Jensa. Raczej małomówny, intrawertyk. Po raz nie wiadomo już który wspólnie wspinać się będą jutro na Sugar Loaf – niewielką, lecz stromą górę z rozpadającą się chatą na szczycie i wiejącymi nieustannie wiatrami.Z tej góry spoglądać będą na rozciągające się wokół płaskowyże, pokryte teraz miejscami śniegiem. I będą podziwiać, delektować się nieskończonością.

Nareszcie widać jęzor lodowca. Mieni się barwami zieleni, błękitu i turkusu. Widok zapierający dech w piersiach. Dalej już tylko na piechotę. Point 660 to miejsce na lodowcu Russella dostępne dla turystów. Czy można cieszyć się widokiem nieskończonej bieli, w której jest się całkowicie samotnym i pozbawionym złudzeń? W tej nieskończoności człowiek jest tylko ciemnym punkcikiem, zdanym na łaskę dzikiej przyrody. Niewiele trzeba, by ta biel go pochłonęła, zamknęła w sobie, jak coś jej należnego.

Minik się cieszy. Zna tu każdą piędź ziemi, ale ma się wrażenie, że stale odkrywa ją na nowo. Uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Wysiada z samochodu z prowiantem dla wszystkich. Grubo krojony chleb z boczkiem i jajkiem sadzonym. Do tego kawa lub herbata. Smakuje rewelacyjnie.

– Życie tutaj jest trudne, wymagające. Nie litujemy się nad sobą, jesteśmy zahartowani. Sam wychowuję dzieci. Od rana siedzą w szkole na lekcjach, później wracają do domu na obiad i z powrotem do szkoły na naukę gotowania, szycia, robienia na drutach, udzielania pierwszej pomocy – wszystkiego, co jest potrzebne, by tu przeżyć. Jeśli nie zrobię w domu obiadu na dwa dni, to moja starsza córka sama coś musi przygotować. Jestem w pracy, wożę i oprowadzam turystów, ale myślę stale o moich dzieciach. (Fakt, Minik często w czasie drogi „wisi na telefonie”, dowiadując się , jak sobie radzą). Jestem tu jednak, nie narzekam, nie chcę niczego zmieniać. Może czasem brak mi kobiety do pomocy. Mam jednak sąsiadów, krewnych. Zresztą my tutaj żyjemy jak jedna wielka rodzina. Musimy, bo bywa ciężko, szczególnie zimą.

Zimy na Grenlandii są srogie. Temperatura spada do −30°C, ale przy silnych wiatrach odczuwalna to−40°C. Gdy zabraknie jedzenia, bliżej jest parę kroków do sąsiada niż pięćset metrów do sklepu. W razie odmrożeń czy choroby muszą liczyć na siebie. Lekarz przyjmuje jeden raz w miesiącu przez dwa dni w gabinecie w budynku lotniska.

– Zarabiam dobrze. Turyści z całego świata chcą płacić za to zimno i spartańskie warunki życia. I chcą zobaczyć zorzę polarną. Czasem im się udaje, nie za często. Ostatnio woziłem Hindusów. Egzotyka absolutna. Zresztą Dania wspiera finansowo miejscową ludność. Poza tym nie mam dużych potrzeb. Ciepłe mieszkanie, jedzenie, paliwo do samochodu, telefon komórkowy lub satelitarny konieczny przy dalszych wyprawach, broń – można ją wypożyczyć. To chyba wszystko. Rzadko odwiedzamy rodziny w innych częściach Grenlandii, bo jedynym środkiem transportu jest samolot, bardzo drogi. Zimą przy bardzo dużych mrozach można przejechać przez zamarzniętą zatokę do Sisimiut. Jak? Zaprzęgiem psim. Nasze psy grenlandzkie najlepiej czują się właśnie zimą i pokonują długie trasy. W Kangerlusuaq jest hodowla śpiewających psów grenlandzkich. One nie szczekają i nie wyją, tylko śpiewają. Kilkadziesiąt psów może zagłuszyć wszystkie inne dźwięki, dlatego hodowla znajduje się poza miastem.

Sąsiedzi? Każdy ma swoje problemy, ale radzimy sobie, bo umiemy żyć razem. Czasem wspólnie przygotowuje się posiłki. Wieczorami możemy spotkać się w Polar Lodge – ni to hotel, ni pensjonat, miejsce noclegowe. Przy jednym stole kobiety robią na drutach, przy drugim mężczyźni grają w karty i piją piwo. Taki podział obowiązków. We wspólnej kuchni piecze się gęś. Jest miło, jest poczucie wspólnoty.:

Chcesz tu zamieszkać? Znajdź sobie miejsce na dom, dogadaj się z sąsiadami. Pomogą zbudować – niewielki, bo tu wszystkie domy są małe, na miarę naszych potrzeb. Najdroższe jest drewno. Drzew tu nie ma, trzeba sprowadzać. Wszystko umiemy zrobić sami, musimy. Możesz też zamieszkać na początek w starym, opuszczonym baraku po Amerykanach. Pełno ich wokół. Prawdziwe cmentarzysko.

Ilu nas jest? Jakieś pięćset osób. Mniej więcej tyle samo co dziesięć lat temu. Przecież dzieci się rodzą. Mieszka tu też kilka rodzin duńskich i niemieckich. Wyjechali od siebie, bo szukali innego życia. U nas panuje spokój, nigdzie się nie spieszymy, cieszymy się sobą. Mówiłem przecież, że jesteśmy jedną rodziną.

Noce polarne? Prawda, dzień jest długim zmierzchem, noc nigdy nie jest zupełnie czarna. Można przywyknąć. Trzeba. Wtedy więcej czasu spędzamy razem w domu i to też łączy. Mamy też bibliotekę, salę sportową w hangarze, no i pole golfowe, ale to latem. Naprawdę gramy w golfa. Nie chodzi o zasady, tylko o wspólną zabawę. Jest jeszcze centrum konferencyjne. Zabawne w tak małym miejscu, prawda?

Kangerlusuaq to miejscowość powstała w miejscu opuszczonej przez żołnierzy bazy amerykańskich sił powietrznych, pięćdziesiąt kilometrów od koła podbiegunowego. Kolorowe, drewniane domki skupione są wokół lotniska międzynarodowego. Ono właśnie i turystyka stanowią główne źródło utrzymania miasteczka. Są tu szkoła, przedszkole, posterunek policji pomalowany tradycyjnie na czarny kolor, dwa sklepy sprzedające „mydło i powidło”, poczta, kościółek, kilka małych sklepów z pamiątkami i ciepłą odzieżą, jeździ autobus i nawet taksówka. Powietrze pozbawione jest zapachu, kryształowo czyste. I obezwładniająca cisza. Cywilizację można odnaleźć dopiero w Sisimiut lub Nuuk, ale miejscowi ludzie nie chcą wyjeżdżać do miast pełnych hałasu, alkoholu, zapachu spalin, wysokich domów i niespełnionych oczekiwań. Tutaj w ciągu dziesięcioleci niewiele się zmieniło.

– Dlaczego tu jestem? To moje miejsce na ziemi. Jestem wolny i szczęśliwy. Co mnie tu ogranicza? Nic. Czas nie ma dużego znaczenia. Chyba że jesteś na szlaku i zapada ciemność. Wtedy musisz zdecydować: wracać czy nocować tam, gdzie stoisz. Jeśli masz namiot i śpiwór (śmiech). Znaczenie ma przyroda, pogoda. Jak to zrozumiesz i będziesz żył w zgodzie z nimi, to tu zostaniesz. Pieniądze są tylko po to, by pomóc przeżyć, zrobić zakupy, coś naprawić i to wszystko. W Danii byłem innym człowiekiem. Wszystko było obce, ciągła gonitwa. Samotność. Brak przestrzeni. Uwięzienie. Nie rozumiałem, po co to wszystko. Musiałem wrócić.

To miejsce uczy pokory i szacunku. Inne życie. To takie mocowanie się ze sobą, żebyś wreszcie zrozumiał, człowieku, że jesteś częścią tego, co cię otacza. Ci, co tu mieszkają, wiedzą to. Dlatego zostają.

Tak. Jestem szczęśliwy.

Licznik odsłon: 610
2024  Ogólnopolski Turniej Reportażu im. Wandy Dybalskiej   globbersthemes joomla templates