Co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej? - Marta Kozakiewicz

To nie było łatwe. Michał Pietrzak, społecznik i działacz polityczny z regionu łódzkiego, widział zmarzniętych i głodnych ludzi. Pojechał pomagać na granicę polsko-białoruską, ale mimo tego, co zrobił, wciąż czuje, że to za mało. Oto jego historia.

Mieszkam w Łodzi i jestem uczennicą jednego z tutejszych liceów. O tym co dzieje się na naszej wschodniej granicy słucham czasem w radiu, innym razem oglądam w telewizji. Do momentu, w którym nie usłyszałam tej historii z ust człowieka, który tam był, nie przechodziły przeze mnie dreszcze. Teraz każdego ranka myślę o tych ludziach. Myślę o uchodźcach, o tych, którzy chcą im pomóc, bo to humanitarne i o tych, którzy nie mogą, bo muszą stać na straży polskiego prawa.

Michał Pietrzak to przede wszystkim społecznik. Pojechał na granicę razem z Anita Sowińską, posłanką z regionu łódzkiego oraz innymi społeczniczkami: Elżbietą Żuraw i Ewą Ber. Gdy wyruszał, miał zupełnie inne wyobrażenia tego miejsca. Wiedział, gdzie jedzie i do kogo, ale nie spodziewał się, że da radę dotrzeć do samego „serca" tego wszystkiego, co tam się dzieje. Miał świadomość tego, że Puszcza Białowieska sama w sobie jest niebezpieczna. Działał on bowiem na pograniczu strefy, gdzie panują inne zasady. Znajduje się tam wojsko, które może aresztować, a w skrajnych przypadkach nawet strzelać. Podczas swojej przeprawy przez las nie spotkał jednak służb wojskowych, choć jak mówi, ich obecność była widoczna. Dźwięki wojskowych ciężarówek oraz helikopterów wywierały na nim ogromną presję, a także uczucie osaczenia, które powodowało strach. Mężczyzna bał się, ale wiedział, że nie ma innego sposobu udzielenia pomocy ludziom koczującym w lesie. Strach w momencie zobaczenia uchodźców natychmiast ustępował, a jego miejsce zastępowała motywacja do działania.

Zanim pojechał na granicę

Wcześniej Michał Pietrzak razem ze swoją grupą prowadził zbiórki żywności oraz zbiórki ubrań, aby potem zawieźć wszystkie te rzeczy potrzebującym, koczującym na granicy. Mieli oni jechać jednym autem w cztery osoby i z bagażnikiem zebranych rzeczy. W dzień wyjazdu okazało się, że jest tego za dużo, więc byli zmuszeni jechać w dwa auta.

Wydawało się im, że gdy dojadą tam i zawiozą wszystkie zebrane rzeczy, wszyscy ucieszą się i powiedzą „WOW!". Tak się nie stało.

- Okazało się, że to, co przywieźliśmy, zniknęło w kącie magazynu i jeszcze tego samego dnia zostało rozdysponowane, a i tak dalej brakowało rzeczy pierwszej potrzeby – opowiada. - Oznacza to, że takie zbiórki są bardzo potrzebne, niezależnie od efektu. W tym przypadku każda rzecz jest wartościowa.

Michał Pietrzak nie może podać dokładnego miejsca, w którym się znajdowali, ponieważ ludzie, którzy niosą pomoc, obawiają się tak zwanych „narodowców”. Są to chuligani, którzy stoją pod bramami domów, w których działacze się organizują i grożą im za to, że wychodzą z plecakami i niosą pomoc. Wiem więc tylko tyle, że znajdowali się na Podlasiu, w Puszczy Białowieskiej, na samej granicy strefy wyznaczonej przez rząd jako objętej stanem wyjątkowym. Było to w pobliżu Hajnówki i Michałowa. Wszyscy działacze znajdowali się tam legalnie.

Nigdy tego nie zapomni

Widział on tam tragedie, której media nie są w stanie przekazać, nawet jeżeli by bardzo się starały, ponieważ dostęp do tej strefy jest blokowany. Adrenalina, która towarzyszyła niesieniu pomocy, buzowała w nim od momentu, gdy musiał się przygotować, spakować plecak, a potem iść przez las w nocy, w pełnej ciemności, wiedząc, że musi być cicho, aby straż graniczna i policja nikogo nie przyłapała. Jeśli by się tak stało, to wtedy miejscówka tych ludzi, którym miał nieść pomoc, jest od razu „spalona” i uchodźcy, którzy tam przebywali, są przepychani z powrotem na granicę.

Motywująca adrenalina kończyła się w momencie dotarcia do obozu uchodźców, bo tam zaczynała się prawdziwa tragedia. W większości przypadków ludzie byli tam po kolana w bagnie.

- Na ziemi leżą tam powalone wielkie, bardzo stare drzewa, które trzeba albo obejść, albo z dużym trudem przejść nad nimi. Pokonanie stu metrów lasu w takich warunkach zajmowało im godzinę bądź dwie – mówi Michał Pietrzak. - W obozach uchodźców zazwyczaj znajduje się od trzech do piętnastu osób. W większości były to rodziny.

50 procent osób, które widział to kobiety z dziećmi w wieku od 3 do 5 lat. Michał Pietrzak nagrał tam dużo materiałów video, które pokazują, że ci chorzy ludzie niemogący iść dalej, czekają na pomoc od Polaków, która da im jeszcze jeden dzień szansy na przetrwanie.

Wędrówki trwały od 3 do 4 godzin. Wolontariusze, którzy w nich uczestniczyli, nosili na plecach ciężkie plecaki, które były tak duże, że sięgały od kolan powyżej głowy. Z takim bagażem przemierzali las, spotykając po drodze grupy uchodźców, których w kilku językach pytali o to, czego potrzebują, żeby im to dać. Niestety większość ludzi koczujących w lesie umiała rozmawiać tylko w języku arabskim, którym oni nie dysponowali, więc porozumiewali się z nimi gestami.

- W dużej ilości przypadków uchodźcy nie chcą wezwać karetki, nawet gdy są w krytycznym stanie, bo wiedzą, że z karetką przyjedzie straż graniczna i wtedy szansa dla nich się kończy, a zaczyna się znowu wizyta na Białorusi, czyli łamanie żeber, bądź rażenie paralizatorem w usta.

Są to tylko przykładowe sytuacje, które uchodźcy mówiący po angielsku opowiadali Michałowi Pietrzakowi.

Razem z wolontariuszami wiedział, gdzie ma iść, ale nie możne dokładnie zdradzić tego systemu. Tylko wolontariusze wiedzą, jak się poruszać, aby nie zostać zauważonym.

- Jeśli zostaną przyłapani to w takim przypadku ci ludzie dostaną pomoc, dostaną jedzenie, ale natychmiast zostaną zapakowani na ciężarówkę – dodaje Pietrzak. - Obieca się im w obecności wolontariuszy, że będą wypełniać wnioski azylowe. Wnioski te faktycznie wypełniają, ale dziwne, że po drodze z tego miejsca do granicy wnioski jakoś bardzo często giną, bądź są niszczone.

Każdy z nich ma imię, zawód...

Podczas pobytu Michała Pietrzaka w tym lesie miały miejsce sytuacje, które bardzo go wzruszały. Spotkał się z dziesięcioosobową grupą, gdzie znajdowała się kobieta w ciąży i trójka dzieci. Okazało się, że kobieta, uciekając w nocy, przewróciła się i zraniła się w nogę, przez co nie była w stanie ustać. Miała ona na sobie zwykłe, szare dresy i leżała w tym wilgotnym lesie.

- Wilgoć tam jest tak wszechogarniająca, że deszcz nie musi padać, żeby ubrania były przemoczone. Tam wszystko jest bardzo mokre oraz temperatura wynosi około zera. Ta kobieta dobrze wiedziała, że nie może iść dalej. Wzrok jej załamanego męża był przepełniony bólem. Był to człowiek, który walczył o swoją rodzinę. Wiedział, że najprawdopodobniej będzie musiał zostawić w lesie swoją ciężarną żonę – mówi mężczyzna ze łzami w oczach. - Tam takie historie są na porządku dziennym.

Kolejna z nich: Michał Pietrzak szedł w nocy w totalnej ciemności. Nie używali tam latarek, szli w totalnej ciszy. W takich ciemnościach nikogo nie było widać. Gdy doszli do obozu, okazało się, że jest tam 10 osób.

- Od razu poprosiliśmy uchodźców o dokumenty, bo w razie, gdyby przyszła za nami policja, po wypełnieniu dokumentów, to działacze są pełnomocnikami uchodźców i wtedy my możemy w ich imieniu negocjować i nie dopuścić do push back'u bez żadnego śladu. To trudne, bo żeby wypełnić dokumenty musi być przeprowadzony krótki wywiad. Jedno z pytań brzmi „Dlaczego nie chcecie zostać na Białorusi?". Uchodźcy bardzo często nie rozumieją pytania "Dlaczego nie chcesz?". Oni rozumieją tylko słowo „Białoruś". Od razu kulą się i mówią „Białoruś nie!". Zaczynają też opowiadać o tym, co spotkało ich na Białorusi – wspomina Pietrzak.

Pamięta też sytuację, gdy trzech Syryjczyków ledwo wyczołgało się ze strefy i tam znalazła ich fundacja „Granica”. Jako jedni z nielicznych zdecydowali się prosić o azyl w Polsce. Ta informacja szybko dotarła do posłanki. Została ona tam wezwana, zanim na miejsce przybyły media. Wypełniła papiery pełnomocnictwa, przyjechały media i dopiero zadzwoniono po Straż Graniczną. Gdy Syryjczycy zrozumieli, że są bezpieczni, puściły im emocje i opowiedzieli o tym, co ich spotkało. Płakali …. Michał Pietrzak nagrał to. Są to jego zdaniem najbardziej wstrząsające momenty.

Wolontariat od kuchni

W tym domu, w którym Michał Pietrzak przebywał, obowiązywały pewne zasady. Na początku miał on dyżur w magazynie, żeby zobaczył, jak wszystko się rozdziela i co znajduje się w plecakach. Dopiero drugiego dnia mógł pójść do lasu. Wszyscy działacze bardzo się wspierali i tworzyli jedną wielką rodzinę.

Michał Pietrzak nie jest w stanie oszacować, ile na granicy jest osób potrzebujących pomocy. Na szczęście zaczęła tam działać Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Pietrzak ma nadzieję, że fundacja Owsiaka przełamie niewiedzę i będzie informować o tym, jak jest naprawę.

Zdaniem społecznika, ludzie koczujący na granicy są tacy sami jak my. Uchodźcy chcą po prostu godnie żyć. Obawia się on, że ten kryzys nie zakończy się zbyt szybko. Armie stoją naprzeciwko siebie i dzieli je tylko płot. Pierwsze strzały już padły. Dowiadujemy się o tym z mediów. Co będzie dalej? Jak rozwiązać kryzys na granicy polsko-białoruskiej? Czy pomagać ludziom koczującym na granicy, czy nie? Czy oni chcą w ogóle naszej pomocy? Na te pytania trudno znaleźć odpowiedź.

Licznik odsłon: 540
2024  Ogólnopolski Turniej Reportażu im. Wandy Dybalskiej   globbersthemes joomla templates