Zuzanna Buchowska - Co jest tam na górze?

Jasne, że się boję, za każdym razem. To nie jest przecież normalne dla człowieka - latać. To jest taka ludzka popierdółka umysłowa.

Nisko

Kury panoszą mu się po całym podwórku. Kwiaty trzyma w klatkach. Zrobił je sam, z zielonej siatki. Jakby kwiaty zostawić bez osłony, toby zaraz były rozkopane. A to ptaki ma w klatkach trzymać? No ludzie, tego mu jeszcze trzeba! Kura to ptak, musi mieć swobodę. Więc sobie chodzą. Sam nie wie, ile ma tych kur. Kogutów dużo. Co chwilę któryś przerywa dziobanie w ziemi, żeby donośnie zapiać. Chciał mieć takie młode kurczaki, dwudniówki, w Bierkowicach nawet miał załatwione. Ale przyszła ta powódź w maju, to jakoś się nie złożyło. A i siedem kur się wtedy utopiło. Eleganckich, perłowych. Jedna przeżyła, Liliput. Tak mówi na nią. Bo jakaś taka mała.

Uwięzione kwiaty nazywa dżonkilami . Duże są, jaskrawożółte. Po kilka w jednej klatce. Świeże cebule kupił na Niemodlińskiej, posadził. Na te dżonkile to dużo chętnych było. A urwij mi parę, urwij - prosili. Ale przecież nic by tu wtedy nie miał. Posadził też gladiole. Na nie to się mówi mieczyki. Powschodziły pięknie. Ładne takie, bordo. Lubi bardzo ten kolor.

Ma też gołębie. Dużo, całe stado. Krzątają się obok rynny. Całe podwórko usłane jest naczyniami. Przy szopie stoją trzy metalowe beczki z piaskiem - po olejach, po takich różnych sprawach . Największe miski leżą na ziemi. Małe garnki wetknął na sztachety. Niektóre - czerwone w czarne kropki - udają muchomory. W kącie, przy płocie, stoją dwa stare fotele. Zielone. To jego ulubione miejsce. Lubi sobie tam posiedzieć.

Budki lęgowe zdobią pięć drzew w ogrodzie. Szpaki tam zawsze mają gniazda. Najstarsza jest z 2001. Na najmłodszej czarną farbą napisał: kwiecień 2006. Zrobił ją sam, kolega mu pomógł zawiesić. Młody taki, linę wziął, wciągnął budkę na drzewo i wisi.

Namalowana na bramie dwunastka zaciera się - ledwie widać ślady białej farby. Wprowadził się do Czarnowąsów 55 lat temu. Z matką, jeszcze wtedy żyła. Od tego czasu przez podwórko przewinęło się mnóstwo zwierzaków - lubi wszystko trzymać.

Miał kiedyś króliki. Takie piękne króle. A w jednym roku chyba z 80 kaczek. Tu wszędzie chodziły, w rowie się kąpały. I miał takiego kota, co to nie ma drugiego takiego na świecie. Okna umiał otwierać. I to jakie!

Zadziera rękaw brunatnego swetra w szare wzory i układa rękę w kształt klamki. Takie uchwyty, jak litera L. Na parapecie ten kot stawał, jedną łapą podważał, drugą naciskał. A potem drugą klamkę. Taki Kazek, co tu przychodził, powiedział, że to niemożliwe. Taka to była kotka. A jaka łowna! W lecie tu zaskrońce chodziły. Patrzy jeden raz: co ona za sznur wlecze? A to wąż był. Jeszcze innego dnia, jak rano wszedł do sieni, to siedem szczurów znalazł, ułożonych równiutko. To był ten rok, kiedy w "Trupku" pełno szczurów było. "Trupek" to jego sąsiad zza płotu - tutejszy bar. Bywalcy są spokojni. Gorsi są ci, co wracają po nocach z dyskoteki w Chróścicach. Formuła 1 to się chowa! Jeżdżą tymi samochodami jak odrzutowcami.

Dlatego zwierzęta na noc zamyka. Ma takiego pieska brązowego, gdzieś się kręci dzisiaj po wsi. Ktoś go wyrzucił, to mu dawał jeść. Stawiał miskę przed ogrodzeniem i pies przychodził. Bardzo się przywiązali do siebie. Teraz to się nie cofnie na krok! Nazwał go Fiko. Bo on fika jak wiewiórka! Bardzo go lubi, tego psa. A ludzie się skarżą, że on szczeka, jak ktoś jedzie na rowerze. To im mówi: "A od czego jest pies? Ma mordę, to szczeka". Cały dzień gania, ale jak przyjdzie wieczór, godzina szósta, zaszczeka, to go wpuści.

Drugi pies zamknięty. Ma on swoje miejsce, na wersalce śpi. "Psie" do niego woła.

Jeszcze takiego kocura ma, też znajdka. I jego nie wypuszcza wieczorem, boi się. Bo kot to nocne zwierzę, a droga taka ruchliwa. Znalazł go pod mostem, jak jechał totolotka nadać. (Teraz mało gra, kiedyś więcej, jak jeszcze koło szkoły była budka. Parę razy coś wygrał. Drzwi wymienił za te pieniądze. Ładne takie drzwi, solidne). To była właśnie ta pora, co teraz jest, deszcz padał, zimno było. I tam przez most przejeżdżał i słyszy: na dole coś miauczy. Ciemno było, stanął. No i woła: kici, kici. Odzywa się. Taka malutka kulka. Zabrał kota do domu i cały czas z nim jest. Ale teraz to się zrobił kocur z niego! Gruby jest. Fajny taki, czarny. Trochę wybredny. Po jedzenie trzeba mu jeździć do Biedronki, na Oleską. Siedem kilometrów. Dlaczego tam? Bo tam jest ta karma w zielonym opakowaniu. Smak: kurczak z warzywami. Tylko taką je ten kot. Tutaj, jak mu się kupi puszkę w EKO - nie będzie jadł. Kurom trzeba oddać. A w sklepie na przeciwko jest taka kiełbasa "bigosowa". Pięć osiemdziesiąt za kilogram. Fajne takie kiełbaski, połamane, rozdrobnione - też nie chce! Kartofle mu nieraz zrobi, nawet je lubi ten kot. Ale musi być dużo sosu.

Wszędzie jeździ rowerem. Autobusami nie lubi. W tym tygodniu musi pojechać do Kauflandu. Po paliwo do stalowej pilarki. Bo tutaj to mają paliwo bardzo rozcieńczone. Takie są teraz te paliwa. Musi też sobie brzeszczot kupić, do piły do mokrego drzewa. I lodówkę zawieźć do naprawy. Ona się włącza, tylko takie duże przerwy ma. Działa, ale nie tak, jak ma działać. To przez tę powódź. Pralki nie ma, pierze ręcznie. Przecież nie ma prawie nic do wyprania. Osiemnaście skarpet wiszących w równym rzędzie na sznurku, zdają się przeczyć tym słowom. Dziewięć par, wszystkie szare. No bo skarpety to podstawa.

Telewizor też jest w naprawie. Mały taki. Powiedzieli, że miesiąc musi poczekać. Oddał w listopadzie, 6. To dostanie z powrotem akurat na mikołaja.

Nudno trochę bez telewizora. Gdyby nie te zwierzęta, to już by nie miał z kim pogadać.

Wyżej

Przy tej samej ruchliwej szosie, kilka kilometrów dalej, mieszka Jerzy Czech. Dwa lata temu, 24 września - pamięta dokładnie - wybrał się na przejażdżkę rowerem. Taką rundę sobie zrobił, z Dobrzenia Małego do Kup się przejechał, potem przy kościele zawrócił, przyjechał z powrotem do domu. I wtedy się spotkali. Taki młody był, chodził sobie po ulicy. Pan Jerzy rzucił mu kiełbasę parówkową - z ciekawości. Zjadł. To go złapał, żeby pod żaden samochód nie wpadł. I myślał, że do zoo go zgłosi w poniedziałek. Ale nie przyjmowali bocianów. W schronisku też nie. Więc go trzymał aż do wiosny. Nazwał go Bociuś. Na wiosnę wypuścił, ale to był młody ptak, taki zaszokowany chyba. A może przywykł do jedzenia, którym go karmiono u Czechów. Nie wiedział, co się stało. Poleciał gdzieś w kierunku Niewodników, a potem się okazało, że tutaj chodzi, pod urzędem gminy. Żona pana Jerzego powiedziała mu: niech przywiozą z powrotem tego bociana, my się nim będziemy opiekować. I tak został. Do lata, potem do jesieni. Przyszła zima. Jak było zimno, to bocian spał w kotłowni. W ciągu dnia mieszkał w stodole. Duża jest ta stodoła, miał gdzie latać, zaglądał zawsze przez siatkę. A nieraz i oknem wyskoczył. Bardzo on się lubił bawić. Obok domu Czechów jest rów, pozostałość po rzeczce. Bociuś brał do dzioba wyschnięte kłęby trawy, które tam znalazł i podskakiwał. - Bardzo taki ucieszny był. Jak małe dziecko. Ja nie wiedziałem, że ptak się potrafi tak bawić - mówi pan Jerzy. - On sobie mnie upodobał na takiego opiekuna. Do mnie po jedzenie przychodził. A kiedyś do Niemiec pojechałem z żoną, Bociusiem się wtedy syn zajmował. Wróciłem, wyszedłem tutaj na pole i tak patrzę, a on tam tak wysoko, wysoko kołował. Coraz wyżej. I nagle jak mnie zobaczył, to tak się zachował, jak te sokoły w filmach przyrodniczych. Tak lecą, o, w ten sposób.

Ręka pana Czecha zamienia się w drapieżnego ptaka. Pikuje w dół, by zatrzymać się na serwecie. - I on też tak na mnie frunął. Jak ja to zobaczyłem, to pomyślałem, że na mnie wpadnie! A on tak jakoś 20 metrów przede mną usiadł, i pomału przyszedł do mnie. Pan Czech uśmiecha się do wspomnień. W zamyśleniu głaszcze leżącego obok boksera, który rozłożył się na dwóch krzesłach. - Ach, ta Kajuśka Ona jest taka miła, i tak nas kocha. Powiem szczerze, ona ze mną śpi - wyznaje. - W nogach. I zawsze mnie liże po stopach. Kaja żyła w zgodzie z Bociusiem. Mieli wspólną zabawę - najpierw on ją gonił, potem ona jego. Ale to bociek zawsze zaczepiał pierwszy. A gdy pan Czech wychodził przed dom i karmił ptaka, to wszyscy się schodzili - i żona, i syn, i pies. - Wie pani Ja to nie za bardzo wierzę naukowcom, że zwierzęta nie mają duszy. Kiedyś pracowałem w Holandii, obok takiego dużego pastwiska. I jak się przez okno popatrzyło, to tam ponad sto krów się pasło. I pewnego dnia krowa się ocieliła. To cała reszta krów dookoła się zebrała i obserwowała, tak jakby chciały pomóc. Czegoś takiego to ja jeszcze nie widziałem. Niesamowite. To nie jest prawda, że one nie mają duszy - przekonuje pan Jerzy. - Ja myślę, że to zwierzęta mają o niektórych ludziach takie zdanie. Że to ludzie są bez duszy. 8 sierpnia tego roku - tę datę też pamięta - wiózł z synem Kaję do szczepienia. Wrócili za godzinę. Pojechał jeszcze do sklepu. Za kwadrans wrócił, a żona mu mówi: Bociusiowi coś się stało. - Skrzydło połamane. Ale fatalnie połamane. Tak tutaj, w tym najgrubszym miejscu - pokazuje na swoim ramieniu. Znów wsiedli do samochodu. Powtarzali sobie po drodze: najwyżej mu to skrzydło obetną, będzie sobie chodził po ogródku. Na Prószkowskiej ich przyjęli. Akurat trwała operacja psa. Weterynarz skończył, popatrzył na Bociusia i uśpił go do badania. Obejrzał skrzydło. Mówi: tego się nie da zrobić. Na to Czech: Jak to? Panie doktorze, może to skrzydło obciąć? A lekarz: Nie da rady, bocian przez skrzydło oddycha. - No a ja nie wiedziałem o tym - tłumaczy się pan Jerzy. - I spytałem, czy na pewno nie ma na to rady. Lekarz się oburzył, że jak mu nie wierzę, to może mi dać numer do jakiegoś profesora, żebym zadzwonił i spytał. A ja wierzyłem, ale chciałem bardzo, żeby żył. I nic się nie dało zrobić. Trzeba było Boćka uśpić. Bo nie dość, że oddycha przez skrzydło, to jeszcze wdała się w nie gangrena. Bardzo by się męczył, umierając powoli. - Dla mnie było szokiem, jak on się wybudził jeszcze po tym badaniu - głos pana Czecha łamie się. - Powiem szczerze, ja się rozbeczałem. Jak on się na mnie patrzył ten bocian, naprawdę. Ja nie wiem, czemu on się na mnie tak patrzył. Weterynarz wyszedł. Pan Czech cały czas głaskał Bociusia po szyi. W końcu lekarz wrócił. Nie było innego wyjścia - dał zastrzyk. Długo nie chciał działać. A potem ptak pomału, pomału kładł głowę. Aż było widać, że już ją położył całkiem. - I był koniec. 70 złotych zapłaciłem za uśpienie. Rachunek i dwa pióra mi po nim zostały.

Wysoko

- Bociek Czechów? On latał ze mną czasem. U nas, na dachu stacji, siedział bardzo często. Parę razy, jak startowałem tam niedaleko, on mnie wypatrzył i leciał za mną. Pana Ireneusza ptaki się nie boją. Niekiedy jaskółka pędzi prosto na niego. Leci, kołysze się na boki. I on myśli: kurczę, zaraz uderzy we mnie! A ona tuż przed nim ucieka na bok. W Polskiej Nowej Wsi, na przykład, gdzie jest duże lotnisko, to ptaki są tak przyzwyczajone, że gdy widzą startujących paralotniarzy, startują z nimi. - Chyba nas mają za takie większe ptaki - przypuszcza pan Janik. Diagnostyka pojazdowa, LPG - auto gaz, auto myjnia, gaz w butlach. Takie usługi proponuje sąsiadująca z domem Czechów firma IDSA-TRANS, której Ireneusz Janik jest właścicielem. Teraz tam mają rozbudowę. Nerwówka straszna. Ciągle wisi na telefonie. Ma na te stresy sposób. Sprawdzony, praktykowany od lat. Odrywa nogi od ziemi, głowę przenosi w chmury. Jak tylko zrobi się odpowiednia pogoda - jedzie latać. Zaczęło się od ciekawości: co jest tam w górze? Pana Ireneusza od najmłodszych lat fascynowały ptaki, samoloty. Wpatrywał się w to niebo. I myślał, co by zrobić, żeby się tam dostać. Aż wymyślił. Kupił sprzęt, chociaż ciężko go było dostać. Paralotniarstwo nie było wtedy w Polsce takie popularne. Jeździł do Wrocławia, do szkoły. Z Wrocławia się przeniósł do Wielunia. I pomału, pomału uczył się latać. Rocznie spędza w powietrzu ponad trzysta godzin. Dobrze pamięta pierwsze wrażenia: zapomniał wtedy, gdzie jest. Niesamowicie. Ale bajka się skończyła, kiedy trzeba było podejść do lądowania. Pomyślał wtedy: co ja właściwie tutaj robię? Lata nad okolicznymi wioskami, lasami. Jak jest dobra pogoda, to nawet dalekie góry widać jak na dłoni. - I ja sobie latam, obserwuję, a mnie nikt nie widzi. I tak sobie jestem tam w górze sześć godzin, latam, uspokajam się. Bardzo mi to pomaga, kiedy mam jakiś problem. Boi się wysokości. Każdy człowiek się boi. A jak przestanie się bać, to przestanie latać. Bo jak to się stanie rutyną, to będzie czas, żeby skończyć. - Jeśli pani mnie tu nie zobaczy w powietrzu, to będzie znaczyło, że albo coś mi się - nie daj Boże - stało, albo się zestarzałem, albo mi zabrakło strachu. Tylko to mnie eliminuje z latania. A tak to nie widzę takiej możliwości, żebym przestał latać. To jest najpiękniejsze, co może być. Nie ma piękniejszej rzeczy. Gdyby skończyło się dla mnie latanie, skończyłoby się moje życie. Ja bym wtedy powoli umierał. Pan Ireneusz długo milczy. - Jasne, że się boję. Za każdym razem. Dużo ryzykuję. To nie jest przecież normalne dla człowieka - latać. To jest taka ludzka popierdółka umysłowa. Człowiek sobie wymyślał, próbował, cudował. Rzucał się w przepaść na szmacie, ładował się w kamienie. Ilu ludzi się zabiło, żebym ja mógł być dzisiaj szczęśliwy!

Licznik odsłon: 4399