Wieża Babel - Agnieszka Cienki

Opublikowano: 03 luty 2024

"Bo też nie ma większej nienawiści, niż zrodzona z bliskości."

Wiesław Myśliwski

Jest rok 2022. Przede mną stoi kościół. Osadzony na fundamencie z ludzkiej złości i zawiści. Podpierany przez filary z iskry buntu. Zbudowany dzięki poczuciu niesprawiedliwości. Przybytek Boga, ale on chyba uciekł.

Potrzeba zbudowania jednej świątyni zrodziła się w Lichaczach wraz z nadejściem drugiego tysiąclecia. Lichacze to mała wieś składająca się z czterech przysiółków. Wcześniej w czasie modlitwy ludzie uciekali się do małej kapliczki na Grabaczach lub do drewnianego kościółka, czyli dawnej cerkwi, na Kopani. Ci, którzy mieli za daleko, bezkościelni, zbierali się pod krzyżami przy drodze. Ale chciano czegoś więcej - dla siebie i Boga. Problemem było miejsce budowy. Na przestrzeni trzech lat pojawiały się różne propozycje, jednak żadna nie była na tyle przekonująca, żeby zyskała poparcie całej wsi. W końcu ludność podzieliła się na dwa stronnictwa - zwolenników (ludność mieszkającą głównie na Grabaczach i Adamówce) i przeciwników budowy na Grabaczach (mieszkańcy Kopani i Markówki). A przecież biskup mówił - „Jak nie będzie zgody, to nie budujcie. Koniec końców wspólne zbieranie pieniędzy, wspólna praca na pewno was zjednoczy”. Jednak sprawy potoczyły się zgoła inaczej.

zwolennicy: - Grabacze, - Adamówka

przeciwnicy: -Kopań, -Markówka.

Zaczątek

Rok 2000

Pod świerkiem stoją chłopy z Kopani i Markówki. Niedaleko wejścia do starego, drewnianego kościółka, w którym niegdyś modlili się Ukraińcy. Mężczyźni czekają na niedzielną sumę. U każdego wiszą spodnie materiałowe. Koszula, najczęściej w kratę, okala zmęczone po tygodniu pracy mięśnie. Zdarzają się marynarki o kolorach zielonego brązu u starszych. Moda kościelna wymaga tylko schludnych, ale porządnych ubrań. Mało kto się stroi, chyba że przyjdzie święto - wtedy co innego. Wówczas obowiązują garnitury i najlepsze, odświętne buty. Wypastowane wzorowo, jakbyś wybierał się na własny pogrzeb. Przypomina się wtedy stara, pamiątkowa biżuteria, skazana przez większość roku na bezczynność. Na głowach spoczywają kaszkiety i kapelusze w kolorach pieprzu i porostów.

Stoją w kole niewzruszenie jak kamienne posągi. Ręce założone na piersi albo pod boki odpoczywają w bezruchu. Dym papierosów świdruje wściekle krtań, ręka ma zajęcie, a też głowie trochę lżej. Widać grymas znoju i cichej, niewypowiedzianej skargi. Czasem trudno go dostrzec. Jednak kryje się gdzieś w zakamarkach twarzy. Myśli ponurego buntu jak wrony zlatują z pól i łąk do ich zmęczonych umysłów. Pierwszy odzywa się nieśmiało stary Henek „spod lasu”.

-No i patrzcie, jaka bida nas zastała z tym kościołem. Jak postawią go na Grabaczach to ten święty kościółek najpewniej wiatr zdmuchnie, nikt o niego nie zadba.

Troszczy się o budynek, mimo że jest to dawna cerkiew. Pamiętał jak, jeszcze za dzieciaka, musiał uciekać w 1943 r. za Wielką Rzekę z bratem przed UPA. Rodzice zostali. Chłopak wrócił po dwóch latach do domu. Czekały go tylko spalone chałupy, ruiny Domu Bożego zarośnięte przez drzewa i zbielałe kości mamy i taty. Potem Ukraińców wysiedlono z ich ziemi, a cerkiew leżała odłogiem. Zarządzono więc remont po 20 latach. Henryk z innymi ścinał drewno, i pracował przy wykończeniu, aż pewnego dnia do wsi zajechał biskup, poświęcił ściany. Mieszkańcy mieli w końcu kościół iście katolicki. Od tamtego czasu mury już zostały porządnie omodlone i zdążyły się nasłuchać maryjnych pieśni.

-Ale pomyślcie, że przyjdzie wam jeździć tam tydzień w tydzień, święto w święto. Aż na Grabacze! Na nogach nie będziesz szedł tyle drogi, autem trzeba będzie dupy wozić.

-Jeszcze jak - ktoś przytakuje z tyłu.

-On powinien być budowany na środku. Tak jak nasz biskup przykazał i tyle. Środek! I po równo będzie dojeżdżać miał każdy.

-Rzecz w tym, że ksiądz proboszcz nie bierze tego na poważnie. A biskup powiedział wyraźnie: niech baby wezmą metr i wymierzą!

-Nasermater! Ach, do diabła z tym księdzem! Zapatrzył się na te Grabacze jak na święty obrazek, tylko tamtych pilnuje! Jak huba brzozy!

Agresja wydzieliła swoją toksyczną woń.

-Ty się księdza nie czepiaj! To dobry proboszcz, tylko ludzie go nastawili na swoje.

Zawrzała dyskusja. Wściekłość wierzgała w ich piersiach jak szczupak dopiero co wydarty z wody.

-On powinien być tam obok krzyża, ponieważ zaraz jest szkoła i cmentarz. Będzie jedno centrum religijnego i społecznego życia. - odezwał się Zbyszek, młody syn Pirógów, który po cichu dołączył się do rozmowy dorosłych.

-Ale o dzieciach też myśleć trzeba. Kiedy lekcje skończą to prędzej wstąpią zdrowaśkę zmówić, jeśli Boga będą miały po drodze. Od maleńkości tego uczyć trzeba, a jak Jezus będzie blisko to i w tym dopomoże. - zauważył Franciszek „zza rzeki” - miejscowy nauczyciel przyrody.

Argumenty tańczyły w powietrzu z emocjami i słodkim zapachem tytoniu. Jedni się przysłuchiwali, drudzy żywo wykładali swoje racje.

-Nie będziemy się pchać w te ich obory! Tam przy placu jest dom jeden przy drugim. A co jak przyjdzie wywalanie obornika? To się przecież nie godzi, tak święte miejsce wyznaczać wśród podwórza gdzie ciągniki, maszyny, zwierzęta.

I tak obradowało to spontaniczne ludowe zgromadzenie, z którego każdy odszedł w przekonaniu o słuszności wspólnej sprawy.

-No ale czy się mylimy? Powiedz mi Tadzik. - pyta bezsilnie Kazimierz - Oni nie mają żadnych racji, chcą mieć tylko świątynie blisko siebie, ale nie myślą o wspólnocie, o innych mieszkańcach. - zauważa drwal.

-A zresztą, tak w ogóle, kto ci teraz wyłoży tyle pieniędzy? Gdzie taka rodzina z czwórką dzieci znajdzie gotówkę? Już nie mówiąc o tym, że większość na wsi to przecież emeryci i renciści! Bardzo czarno to widzę Kaziu.

W tej chwili zadźwięczały dzwonki rozpoczynające nabożeństwo, dlatego należało się rozejść, a przynajmniej zgasić fajkę. To nieładnie tak palić, kiedy Jezus przez księdza coś mówi.

Za kulisami podejmowania decyzji

-Mieszkańcy składali się na cegłę. Były też plany stworzenia systemu telefonizacji wiejskiej, które też wymagały składek. Ponadto gazownictwo. O lesie nie wspomnę. - Mówi mi Beatka Kamieniowa, kobieta sumiennie uczęszczająca na zebrania parafialne i wiejskie w latach 2000 - 2004. Rozmawiamy w jej salonie. Na kolanach trzyma różową poduszkę i co jakiś czas energicznie zmienia pozycje. Jest już stara, ale zachowała dawny wigor.

-O lesie?

-No przecież jest, rośnie las parafialny. Te drzewa sadzili wszyscy, mój mąż je sadził, syn pomagał. - marszczy nos w oburzeniu, ale oko ma swobodne.

-I wszystkie te fundusze poszły na koszty budowy? - upewniam się.

-A na pewno część z nich. Jeśli chodzi o finanse, to trzeba też wspomnieć o kolędzie. Jak ksiądz po domach chodził, to też niejeden więcej dał w kopertę. I to wszystko poszło na kościół, na kościół, na kościół - powtarza z uporem. - No i oczywiście były też specjalne składki.

-Oznacza to, że mimo tego, że część parafian nie zgodziła się na postawienie świątyni na Grabaczach i nie chcieli opłacać tego przedsięwzięcia, to i tak ich oszczędności, w pewnej kwocie, zostały przeznaczone na fundusz kościelny. Zgadza się?

-Jak najbardziej. Trzeba jednak podkreślić to „w pewnej kwocie”. Jedni dawali na telefony, drudzy na kolędę, trzeci szczególnie angażowali się w sadzenie lasu. Ale koniec końców, jakaś kwota pieniędzy należąca do ludzi nie popierających tego pomysłu, wpłynęła na konto parafialne. Słowem, my się nie zgodziliśmy, a i tak nasze pieniądze na ich kościół poszły. Tak więc wiesz, oni zawsze byli cwańsi. A z tym kościołem to wykiwali wszystkich.

Odchyla się na krześle. Napięte mięśnie zatapia w drewnie, prostuje kręgosłup. Ucieka wzrokiem, jakby chciała na nowo zobaczyć ludzi tamtych czasów. Oddycha, jakby ponownie czuła śmiercionośny zapach rozkładu solidarności wiejskiej. Czas rozpuścił emocje z jej twarzy, pozostała apatia.

-Jak dostali na to zgodę?

-Spór o wyznaczenie miejsca toczył się trzy lata. Były różne koncepcje, rozwiązania, próby kompromisów. Z czasem niestety atmosfera zaczęła się psuć. Ksiądz koniec końców, moim zdaniem, wziął całkowicie stronę Grabaczów i wybudowali właśnie tam. Głównym argumentem było to, że obok planowanego terenu stała już kiedyś postawiona plebania. Dom księdza byłby blisko, nie trzeba by było w przyszłości budować drugiego, byłby po prostu z głowy. Ponoć to głównie zaważyło podczas decydowania w kurii.

-Ta plebania była aż tak ważna dla mieszkańców?

-No właśnie na tym polegał podstęp! Na tej plebanii. Niby taka ważna, ale jak świątynie postawiono, to zaraz zabrano się za dom dla księdza i postawiono nowy.

-Czyli plebania to był bardziej pretekst, niż powód. Co na to kuria?

-Kuria się na to całkowicie nabrała. Ponoć się dopiero wtedy połapali, kiedy po budowie kościoła zburzyli plebanię i wybudowali nową. Oni to podawali jako argument, tę plebanię, którą później i tak rozwalili.

W kuchni u Pirógów

Budowa trwa już rok

Gęsta para bucha znad garnka osadzonego na kuchni kaflowej. W rogu rozżarzonej do czerwoności blachy olej pożera cebulkę. Na środku dusi się z gorąca kapusta z kiełbasą.

-Zbyszek! Po drewno! - woła głos gospodyni. Ręce pomarszczone jak jabłko dotknięte mrozem i lepkie od tłuszczu podają chłopakowi plastikowy kosz.

-Krzysiek! Podejdź no tu na chwile! - krzyczy przez okno. Barczysty mężczyzna po chwili zagląda przez brudną szybę.

-Co tam chcesz? - mąż pyta uprzejmie.

-Co ty tam u siebie robisz? Drzewo? Może byś dzieci co zagnał do roboty? Smarki mi się tylko krzątają po obejściu. - ogląda się za siebie i wypatruje jak sokół pikujący z góry swoje pociechy - idźcie ojcu pomóc na polu! On tam na zastodolu robi.

Kasia, Jadźka i Wojtek pokornie poszli. Kto chce jeść, musi robić.

-Wojtuś, ale jak mi w pole weźmiesz kościołowe buty, to cię ojciec pogoni paliczką! - mówi szczerze, ale uśmiecha się do synka.

-Zbyszek, ty siedź jak siedzisz. Zrób mi wody z węglem, co? Widziałam dziś na rano na cmentarzu Wacka. Tak się na mnie spojrzał! Pewnie, czart jeden, urok rzucił! - burzy jak rzeka za szkołą. Jej twarz makiem się czerwieni. Wykonuje symboliczny gest splunięcia. - Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!

-Daj, matka spokój z tym. Którego w ogóle Wacka? Nie mów, że sąsiada?

-Ta gdzież sąsiada!? Nie! Tego z Markówki! Wacka Smalca!

-Tak myślałem. Dobra, nie denerwuj się. No, może sobie ligniesz mamo?

Rosły chłopak nalał do brązowej szklanki trochę wody z wiekowego czajnika. Odłożył na stół pokryty ceratą w kwiaty. Zabrał z kotłowni szczypce, zawsze wiszące obok tatowego, skórzanego pasa, który go trochę przerażał. Ukucnął przed piecem. Otworzył drzwiczki, wyjął oddychające jeszcze ogniem małe drewienko.

Kobieta opadła na wyświechtaną wersalkę. Wzięła węgiel w rękę i z rozmachem przerzuciła przez lewe ramię. Mokrą dłonią zrobiła znak krzyża, po czym wypiła do dna brudną wodę, jak magiczny eliksir. Odetchnęła.

W rogu pokoju z małego ołtarzyka pokornie spoglądała na ten zabieg Maryja. Piękna, okazała figurka w niebieskiej sukience kupiona została podczas pielgrzymki matki Pirógowej do Częstochowy. Zawsze wzorowo odkurzona i umyta. Dostaje w podzięce za wstawiennictwo świeże kwiaty w każdą sobotę, bo to dzień maryjny. Matka Boska Lichaczka wszystko wie. Każdy sekret czy strapienie żona Krzysztofa wyszeptała jej na modlitwie. Zazwyczaj podczas apelu jasnogórskiego lub na wiosnę, kiedy wszyscy z domu po robocie klękali i śpiewali litanię. Otwarte, dziewicze niebo majowe niosło wtedy błagania Pirógów wprost do swojej Królowej.

Z tego miejsca widzi kuchnię - w tamtym dniu panował tam prawdziwy harmider. Domownicy robili obiad dla budowniczych wznoszących mury kościoła na Grabaczach. Przyszła kolej na Pirógów, to muszą. Kobiety gotują, mężczyźni pomagają przy budynku, a do tego co miesiąc przez połowę wsi przechodzi Władek Laczek i zbiera od każdego domu po 100 zł. I tak trwa to już rok, a będzie trwało kolejny. Ale ludzie są robotni, chętni do pomocy. Każdy chce się dołożyć do szczytnego celu. Każdy z Grabaczy i Adamówki. Dwa pozostałe przysiółki zostały przy swoim i nie chcą pomagać. „Tamta strona nie chciała u nas budować. Musieli mieć koniecznie na środku, przy szkole. Nam tamten teren nie odpowiadał. To ukraińska ziemia, nie polska. Kościoła budować tam się nie godzi.” Mówi Krzysztof Piróg. Właśnie składa drewno z ogromnej kupy pod ścianę szopy pokrytej eternitem. Podwórko jest dość obszerne, wystarczające do biegania dla kur i indyków. Słychać jeszcze niskie chrumkanie świni, ale gospodarz się do niej nie przyznaje - nie chce kontroli. Sąsiedzi dowiedzą się o jej istnieniu, kiedy Zbyszek przyniesie im po dwóch laskach kiełbasy i kiszki. Grunt okryty soczystym, zielonym dywanem został rozerwany przez kurze pazury. Drób podziurawił włókninę, aby dostać się do zimnej ziemi i ochłodzić się jej łaskawą wilgocią. Pan Krzysztof wbił siekierę w pień będący też w weekendy gilotyną dla dojrzałych ptaków. Silne, pokryte żyłami, przypominającymi korzenie dębu ręce zabrały się za przerzucanie drewna. „Jeździli nawet do biskupa i deklarowali uroczyście, że jeśli nie będzie tam gdzie oni chcą, to oni odmawiają pomocy. No to co my mieli zrobić? Zaczęliśmy sobie powoli zwozić materiały: żwir, piach na plac i czekać, aż ksiądz zatwierdzi. Tak też się stało. Sami ten Dom Boży zbudujemy!” - powiedział z pasją i skierował na stajnie oczy topielca, jednak o wejrzeniu łaknącym sprawiedliwości. Odetchnął tak, jakby chciał odpocząć od tej drażliwej sprawy, odgonić ją jak kąśliwą muchę. Po chwili namysłu znów się irytuje. - „Nie chcą dawać? Niech nie dają! My sobie poradzimy. A niby na co nam oni potrzebni? Tylko niech zaraz jeden z drugim się nie pcha do drzwi, kiedy kościół będzie stał! Ja wtedy sam osobiście za uszy wyprowadzę takich cwaniaków.”

-Ten kościół to też jedna wielka pomyłka. - odzywa się, chyba z tych kuchennych nudów, Zbyszek. Kroi właśnie jabłka na kompot.

-Ty Boga mi w domu nie obrażaj! - obrusza się kobieta.

-Ale wszystko przemawia przeciwko wam!

-Ksiądz nas poparł i to się liczy. Tu ma probosz plebanię, tutaj był kiedyś kościół i tutaj też zbudujemy nowy, a tobie nic do tego. Zajmij się kompotem lepiej!

-Nie dziwcie się w takim razie, że Kopań i Markówka nie chcą wam płacić składek, skoro wy też im nie pomagaliście remontować cerkwi! Wszystko robili sami!

-Zbyszek! Kompot! Ty mi tu nie filozofuj!

-No dobrze, tak tylko mówię.

Dźwięk noża rozerwał rozmowę, która powróciła za chwilę.

-Synek, a ty wiesz, że ty idziesz jutro do Michaczów na odrobek?

-Ale ja mam za niedługo próbne egzaminy gimnazjalne, przecież wiesz. Wyślij dzieci!

-Zbigniew! Przecież te Kaśki nie będą traktorem jeździły! - Michacze kogoś do drugiego traktora potrzebują. Idź dziecko, proszę cię. Oni nam pomagały przy grochu, to przy ziemniakach musisz im odpłacić.

-Wy i te wasze pole!

Sprzeczki przerwała dopiero co wypuszczona z radia pieśń religijna. Gospodyni zasłuchała się w niej, zapomniała o wszystkim i tylko nuciła lekko słowa piosenki.

„I chociaż wnet ostatnie światła zgasną Opieka Twa rozproszy nocy mrok. Uśpionym wsiom, ukołysanym miastom, Maryjo, daj szczęśliwą, dobrą noc. Uśpionym wsiom, ukołysanym miastom, Maryjo, daj szczęśliwą, dobrą noc.”

Melodia się urwała, a matka jakby automatycznie wróciła do świata kuchni, dzieci, zmartwień i pracy.

-Przynieś mi naręcze drewna, a później sobie kartacze nastaw, ja z dziećmi zjemy jeszcze makaron z mlekiem z rana. No, nie fucz się już, to ci zrobię wieczorem proziaki. Ja przygotuję talerze, a ty później leć pod kościół i wołaj chłopów na bigos.

„Kiedyś to z dzieckiami się żarło cały dzień. Ale później, jak przyszły na drugi ranek żniwa, to wstawaliśmy wszyscy, jak jeden mąż z Biblii i szliśmy w pole. A ile razy mnie mój tato zbił na kwaśne jabłko, aż do lasu mu później uciekłem na 3 dni! Później wróciłem i żyłymy z powrotem jak stare konie! A teraz jak tylko coś dzieciakowi powiesz, to już się buczy i obraża na ciebie cały tydzień. Nie patrzy na to, że ty tak tylko z troski do niego! Przecież nikt nie chce nikogo krzywdzić. Teraz to inne wychowanie, inne zwyczaje” - mówi pan Krzysztof.

Krzyż, czyli rozłam

Na pagórku stoi od wieków prosty krzyż i obwieszcza środek wsi. "Zmarnowany Jezusek przenajświętszy wisi za nasze złości. Dlatego choć kwiatka trzeba mu podstawić pod zmęczone nogi, czy ogień zapalić na pamiątkę." - mówi Pani Krysia, która opiekuje się figurą. "A i umyć go trzeba czasem, zadbać o niego, paciorek zmówić w podzięce." I rzeczywiście, każdy pieszy, gdzie by nie szedł, zawsze na chwilę przystaje przy Synu Bożym. Zwisi głowę, przyżegna się nabożnie. Westchnie krótko swojemu Ojcu o zmartwieniach. Czasem się poskarży, czasem poprosi o wstawiennictwo. I idzie dalej. Ale odtąd jakby mu lżej było.

Ciepłego popołudnia szła buńczucznie środkiem drogi dziewczyna. "Latają za nią chłopaki, oj latają, bo taką ma talię jak widły mojego dziadka do kopania buraków. A i robotna przy tym. Wysoka jak ta kosa pod szopą. Furtka do jej podwórza rok w rok ląduje w rzece przed lasem lub na przystanku. To kawalery zawsze w sylwestrową noc kradną furtki najładniejszym panienkom we wsi i wyrzucają po różnych miejscach - to na dach przystanku, to do jeziora, to na Lipę, pod którą schroniła się święta rodzina podczas ucieczki z Egiptu."

Dziurawy asfalt należy tylko do niej, mało kto boi się aut. "I położyć się na nim można było rano, po zabawie, kiedy trzeba było się szybko schłodzić. Ach, jaki ten asfalt wygodny się wtedy zdawał. I dzieci też luzem latają, rysują bazgroły na czarnym pergaminie. Tylko raz się zdarzyło, że Stefan zza grobli zasnął po zabawie na drodze i jakiś dureń go przejechał. Szkoda chłopa, dobry gospodarz był i człowiek poczciwy."

Janina trzyma świeży ser i masło pod pachą. Matka ją wysłała, żeby udobruchać śmiertelnie obrażonego dziadka. Mężczyzna nie chce dawać na budowę kościoła, mimo że wszyscy z rodziny płacą składki. On ma inne zdanie. Zabrał nawet zięciowi dawniej powierzony traktor, do czasu aż tamten nie zmieni poglądu. "To w końcu jego maszyna, może robić z nią co chce, ale żeby własnej córce traktor odbierać? W dodatku prace w polu się zbliżają, trzeba będzie od kogoś pożyczać, bo tatu też nie zamierza ustąpić." - martwi się Jaśka.

Zbliżał się wieczór - na zachodzie przed słońcem otwierało się piekło. Przyspiesza kroku, ponieważ musi zdążyć pozbierać zioła, a te można kolekcjonować tylko za widna. Spogląda na niebo - ciężarne chmury nadciągają ze wschodu i czuje szczęśliwy ucisk w brzuchu. Dobrze pamięta słowa babci - "gdy deszcz przed Janem, po żniwach rolnik panem". Z obcej stajni wybiega krzyk zażynanej świni. Wyprzedza ją traktor i jego monotonny tren. Drogę przecina durny pies polujący na polną mysz. Dziewczyna ogląda podwórka, z których monitorują ją nie tylko baby w szparach chałup i okien, ale także figurki Maryi wbudowanych w ściany domostw. Po kilkunastu metrach mija krzyż i wchodzi na teren Kopani. Zaczyna mijać domy ludzi najbardziej radykalnych w sprawie budowy świątyni. Czuje się nieswojo, zakłada kaptur i narzuca tempa. Krzyż dzieli symbolicznie wieś na pół; na zwolenników i przeciwników. Ludzie wiedzą, gdzie leży granica. Że też Jezusowi na drzewie przypadło tak niechlubne zadanie.

Posłanka wchodzi na podwórze i mija jarzębinę. Wściekły dreszcz, jak zwykle przebiega przez jej plecy, ponieważ to właśnie na niej Judasz powiesił się po tym, jak zdradził Pasterza. Drzewo chwieje się jak kiedyś pod ciężarem ciała i szlocha po stracie apostoła.

Dziadek słyszy kroki w przedpokoju i chwyta za wiatrówkę. Widząc wnuczkę w drzwiach odkłada broń, jednak grymas niezadowolenia nie znika z jego twarzy. Niechętnie przyjmuje dary, w ciszy wysłuchuje poselskiej wiadomości od córki, ale to nie poprawia jego nastawienia. Sam nie wie, co mogłoby je zmienić. Chyba zbyt zawiódł się na swoich bliskich. Bo też nie ma większej nienawiści, niż zrodzona z bliskości. Niezgoda rozsiadła się jak bezczelna kwoka i zadomowiła się w rodzinie na stałe.

Dzwonią kościelne dzwony - ktoś zmarł. Ludzie wychodzą z domu, nasłuchują. Inni biegną do dziadków. Ciepły wiatr niesie grozę, dla niektórych podniecenie. Ciekawe komu się zmarło. Dźwięk jest miarowy, jednostajny. To kościelny z pasją porusza sznury dzwonnicy. Obecna na wsi Pani Śmierć odchodzi właśnie z czyjąś duszą. Jest niedziela, więc zabawi jeszcze co najmniej tydzień. Taka zasada - jeśli ktoś umrze w dzień pański, to przyjdą kolejne zgony, a ekonom na niebiańskim dworze, Św. Piotr, będzie miał robotny tydzień. Niektórych grzeszników Najświętsza Matka może wpuści przez boczną furtkę, bo to przecież litościwa panienka.

Pan Laczek zbiera pieniądze

Władek Laczek pchnął drewnianą bramę i wszedł na podwórko. Zza gęstej mgły wyłania się, jakby znikąd, brązowa krowa - jedyna przyjaciółka gospodyni. Wystawia ogromny pysk, mężczyzna z uśmiechem głaszcze zwierzę. Wyruszył raniutko, bo dziś to on chodzi ze składką po wsi. Spogląda na chubodę i stary, drewniany dom, wokół którego zadomowiły się kwiaty z sąsiedniej łąki. Dostrzega okna w białej framudze i odpadający lakier z frontowych drzwi. Szara firanka poruszyła się niespokojnie - najpewniej mieszkająca tam Agatka "zza żyru" czatowała przy szybie już od pojawienia się mężczyzny na asfalcie. Kiedyś, w drewnianych jeszcze chałupach, rolę takiego wizjera pełniła szpara na wysokości oczu. Kiedy słychać było kroki i głosy od drogi, podchodziło się do dziury i obserwowało. „Kto idzie? W jakim celu? O czym rozmawia z kompanem?” Te pytania trudno było pozostawić bez odpowiedzi. Czasem, jeśli ma się dzieci, to te pomogą, ze względu na lepszy słuch i wzrok. Ale kobieta „zza żyru” musiała mierzyć się z niezaspokojoną ciekawością sama. Jej męża powiesiła UPA w 1945 r. na pięknym, strzelistym buku za sklepem. W latach 60. mieszkała u siebie z synem. Jednak ten ożeniwszy się, zabrał meble i wyprowadził się do nowego domu kilka pól dalej. Agata nie chcąc zostać sama, prosiła córkę o dach nad głową. Ona nie miała nic przeciwko temu, aż do dnia, w którym dowiedziała się, że pole i las matka zamierza przepisać swojemu drugiemu dziecku. Bez pardonu „wyprosiła” starszą kobietę. Od tamtego czasu Agata wraz ze swoją krową wędruje między swoim, córki a syna domem co kilka lat. W zależności od tego, jak toczą się sprawy sądzie, w którym jej jedyne dzieci spierają się o ojcowiznę. Aktualnie nie przynosi korzyści żadnej ze stron, więc mieszka w swojej starej chałupie, którą razem z mężem i sąsiadami sami budowali po ślubie.

-Pochwalony Agatko! Ja dziś z zeszytem.

-Chodź, chodź młody w dom. Siadaj. - Wskazuje mu samotny skórzany fotel. Sama przystępuje do poszukiwań. 10 zł znajduje w metalowej puszce z mieloną kawą, 30 w pudełku z przyprawami, a Kazimierza Wielkiego spotyka zakopanego w bieliźnie. Resztę bierze na kreskę.

-Trzymaj synku. - Podaje mężczyźnie, który wpisuje skrzętnie kwotę w odręczną tabelkę pod roboczym tytułem „Kościół - Adamowka”.

-Dziękuję. Jak się Agatka trzyma? - pyta z wyrazem ciepła na czerwonej twarzy.

Rozmowa płynie; jest kołysanką dla kota zasypiającego na gorących kafelkach pieca. Stare obrazy zdobią pobielane ściany. W rogu głównego pokoju leżą dwa wiklinowe twory. Jeszcze nieskończone, zastygły w bezruchu podczas narodzin. Agatka prawdopodobnie stworzy z tego kosze, albo krzesła. Nieopodal leżą samotne ziarna grochu. Ten trop prowadzi obserwatora do wiadra pełnego fasoli o kolorze kości słoniowej i kosza po brzegi wypełnionego suchymi łupinami. Agata bawiła się w Boga, rozgrywając scenę z Sądu Ostatecznego, rozdzielając nasienie od chwastu.

-A chodzisz może po drugiej stronie? Za krzyżem? Pokaż mi kto daje.

-Proszę Pani, ja nie mogę. Ale raczej rzadko kto płaci. Jak już raz powiedzieli, że nie będą pomagać przy budowie na Grabaczach, to teraz mało kto zmienia zdanie.

-Ach, parszywi! - tak jak fale burzą morza, tak twarz staruszki zburzona była emocjami i sprzeciwem.

-Mało kto mnie wpuszcza. Ostatnio psem nawet poszczuli - skarży się skarbnik.

-Jakie to kiepskie, jakie niedobre ludzie. Ja mówiłam, że tych Ukraińców to wyrżnąć i spokój. - Kobieta nie może pojąć, jakim cudem inni nie chcą pomóc przy tworzeniu Domu Bożego.

-Agatka się nie denerwuje. To przecież takie same ludzie jak my. Oni chcieli mieć po swojej stronie świątynię i teraz im jest trudno pogodzić się, kiedy ksiądz z kurią zdecydowali inaczej.

-Dobrze, że nasz ksiądz, dobroduszny i łaskawy, jest z nami i nas nie opuszcza.

-Boże, daj mu sił do dalszej pracy, bo jego też spotyka wiele przykrości. - odpowiada Władek.

-Masz racje kochanku. Zrobić ci ziółek? Wczoraj takiej pięknej pokrzywy za młodniakiem nazbierałam, od razu będzie nam lepiej.

-Prosze Pani, pogadałybymy, ale muszę jeszcze skończyc przysiółek, będę szedł.

-Z Bogiem.

Skarbnik opuszcza kobietę z uczuciem piołunu za zębami. Przykro mu, że wieś tak bardzo się podzieliła, że musi wysłuchiwać takich rzeczy. „Kiedyś panował spokój, solidarność, ludzie sobie pomagali. Odwiedzali się; cały czas na płotach sąsiedzkich ktoś wisiał i się gadało aż do wieczora. Roboty wspólne były - kilka lat temu u mnie na wykopki to się pół wsi chyba zleciało! Tylko żeby mi pomóc, bo dzieci nie mam, nie ma komu robić. A teraz? Ludzie pokłóceni i w rodzinie, i w sąsiedztwie. Wszyscy chcieliśmy zbudować coś wielkiego dla Boga, być bliżej niego, ale skończyło się na rozpadzie. To trochę jak w Biblii, podobnie do tej wieży Babel.”

Dźwig - wreszcie koniec

Rok 2003

-Kryśka! - wrzeszczy Szymek do siostry. - Kryśka! Dźwig zajechał do wsi! Budź matkę, ja biegnę na Grabacze!

Chłopak ubrał buty, zarzucił koszule ojca i puścił się pędem, żeby na pewno zobaczyć widowisko - dźwig, który miał zawiesić dzwon na wieży. Była to wisienka na torcie - koniec budowy świątyni, a więc wielkie wydarzenie. Przed budynkiem zebrało się już niemałe zbiegowisko. Były radosne krzyki, strach i podziw. Na końcu salwy oklasków. Ludzie wpadali sobie w ramiona i sławili Jezusa za pomoc przy pracy. Przecież tyle było znoju, tyle kłótni. W uszach jeszcze dźwięczały mieszkańcom zmartwienia minionych lat - "Matko, jak my tu sami sobie poradzimy z tą budowa? Skąd weźmiemy pieniędzy, czy starczy nam siły by pokonać wszystkie trudności? Tyle jest ludzi przeciwnych tej budowie Domu dla Twojego Syna. Czy nasz ksiądz nie zwątpi, czy wytrwa końca?" Niemal codziennie słyszano takie i podobne głosy. Ludność jednak przetrzymała trudny czas, teraz pozostało im się tylko cieszyć i sławić Boga za wielkie cuda. "Jaka radość była we wsi! Ksiądz spontanicznie mszę urządził! Śpiewano później pod nowym kościołem, a w wieczorem na Grabaczach i Adamówce urządzano małe przyjęcia. Z drugiej części Lichaczy nikogo wtedy nie było widać na wsi, nikt się nie pokazał.” - relacjonuje Wieśka Grusza.

Dwadzieścia lat później

Rok 2022

„No wiesz, ludzie z tej jednej części serio wierzyli, że mają rację, słuszność. Nie twierdzę, było inaczej, ale panowało silne przekonanie o tym, że sam Bóg im sprzyja” - opowiada mi Natalia; stara znajoma z podstawówki spotkana przypadkiem podczas powrotu do domu. Nie ma oporu przed rozmową na ten temat, w odróżnieniu od większości mieszkańców, szczególnie starszych. Mimo dwóch dekad dzielących nas od zakończenia budowy, wciąż ten temat jest to bardzo wrażliwy i niechciany. - „Raz dziadek mi opowiadał, jak Lichacze zostały uratowane od deszczu” - Mówi to z lekkim uśmieszkiem, jakby nie całkiem wierzyła w te legendy. Mimo wszystko zabiera się za historię z pasją, ciekawie mówiąc o wydarzeniach. Dużo gestykuluje, mówi głośno. Ma na sobie jesienny sweterek, na którym układa się do snu Matka Boska w medaliku. Jedziemy rozklekotanym autobusem. - „To było rano. Wiał wiatr pachnący ziemią, a liście dębu poskręcały się jeszcze wieczorem. Dlatego mężczyźni z budowy podeszli po porannej, tradycyjnej mszy przed pracą do księdza. Powiedzieli mu, że na deszcz się zbiera, że lepiej dziś nawet nie zaczynać roboty. Proboszcz ich trochę zignorował. Powiedział, żeby pracowali. Sam odszedł mówiąc, że idzie się pomodlić o dobrą pogodę. Robotnicy posłuchali nie wnosząc sprzeciwu. I rzeczywiście nie padało. Niektórzy uznali to za szczęśliwy traf. Ale po kilku dniach, kiedy rzecz się rozniosła, okazało się, że tamtego akurat dnia wszędzie padało, tylko nie na Grabaczach! Ludzie uznali to za mały cud!” - Kończy i wybucha śmiechem.

W kościele panują ład i zasady. Mężczyźni na chórach, kobiety na środkowych ławkach, dzieci i młodzież z przodu. Maczugowata z Grabaczy w czwartej ławce od lewej strony, Sokołowa w piątej, a siódmy rząd to miejsce Kazikowej. „A niech cię diabeł nie kusi im w drogę wchodzić! Wygnają cię ze swojego miejsca i nikt się nie obruszy. Porządek przecież musi być! Każdy ma swoje pole.” Młode pary na tyłach. Rodzina Horotków zaraz obok witrażu z Janem Chrzcicielem, małżeństwo Gruszków zawsze przed konfesjonałem. A mieszkańcy Markówki i Kopani? W kruchcie. Kruchta to taki przedsionek. Kiedyś miejsce odprawiania pokuty. Druga cześć wsi i zatrzymała się właśnie tutaj - w sali "dla grzeszników". Na etapie jakby czyśćca. Nigdy nie przeszli dalej - bliżej księdza, ołtarza. Zazwyczaj modlą się w swojej wyremontowanej cerkwi, ale kiedy są ważne święta, msza odprawiana jest jedna, tylko w „nowym” kościele. W przedsionku panuje duchota, jest parno. Wszyscy tłoczą się, ścierają w małym pomieszczeniu. Panuje mrok, który częściowo rozjaśnia światło z ogromnych żyrandoli, które przebija się przez szklane drzwi. Ludzie oglądają te święte obrządki zza szkła. Ono oddziela ich od głównej nawy. Mają poczucie, że im jest dane tylko oglądanie z daleka mszy świętej, że prawdziwe cuda dzieją się w środku. Jednak co odważniejsi decydują się na wyjście z kruchty. Ci młodsi też wychodzą; nie pamiętają przecież budowy, nic nie znaczą dla nich przestrogi matki: "Nie pchaj się do przodu, bo twój ojciec na kościół nie dawał. Trzeba znać swoje miejsce. Stój gdzie stoisz a jak nie, to na pole!". Idą pewnie do pierwszych ławek nieświadomi konsekwencji. Justyna z Adamówki widząc to skarży się "niech sobie siedzą, mi to nie przeszkadza, ale jak się można tak wyrywać i lecieć do pierwszych siedzeń, skoro się nawet nie płaciło! Nie po to moi rodzice harowali przy budowie i oddawali swoje oszczędności, żeby im teraz taki pierwszy lepszy z Markówki po ich kościele chodził!". Takie i podobne komentarze wirowały w powietrzu. Szczczególnie zaraz po uroczystym otwarciu świątyni. Były szmery, plotki, nagabywania, straszenie nieproszonych gości. Pan Franek „spod rzeki” z Markówki nie pojawił się na Komunii własnej córki, ponieważ odbywała się na Grabaczach. I teraz, po 20 latach też prawie tu go nie widać. I nikogo to nie dziwi.

Ksiądz zstępuje z ambony po kazaniu, a przestrzeń rozrywa głos wiernych.

"Cóż Ci Jezu damy za twych łask strumienie Z serca Ci składamy korne dziękczynienie. Panie nasz, króluj nam! Boże nasz, króluj nam! Poprzez wieczny czas, Króluj Jezu nam! W serca Twego ranie, o serc naszych Królu, Pokój i wytrwanie, ukojenie w bólu."

Muzyka jest podniosła i smutna. W głosach ujawnia się wszystko - słychać strapienia, niewypowiedziany ból i ukrytą skargę. Mózgi toną w smole egzystencjalnego mroku. Mimo tego panuje pełna ufność w Bogu, zawierzenie wszystkich swoich spraw właśnie jemu. Tak jest lepiej. Uczestnicy wpatrują się w ołtarz, gesty wykonują pilnie i wzorowo; mają one znaczenie.

"Tak ludzie gadali, że kiedy w świątyni zaczęły się nabożeństwa, ksiądz z Przemyśla zwiózł świętą figurę Maryi w koronach - w podzięce za udany budynek. Korony były piękne! A jakie ogromne. Myślałem, że to się nie godzi, żeby Matka Boża tyle dźwigała. Miała niebieską tunikę i białe róże u stóp. No i razu pewnego kościelny wchodzi przed ołtarz a tam - korony na ziemi! Spadły! Jakie nieszczęście! Leżały na nowiuśkich jeszcze płytkach, jak kości rzucone przed grą. Chłop się wystraszył co nie miara, zebrał korony w materiał i schował w zakrystii. I tyle my je widzieli! Ludzie gadają, że to zły omen, że Bóg dał znać, że mu się we wsi nie podoba! Że tyle niezgody panuje. Ale kto to wie!? To tylko tak ludzie gadają." - relacjonuje pan Wojtek „zza Mokrego Gościńca”.

Wszystkie imiona i nazwy zmieniono. Kilka postaci zostało stworzonych z połączenia paru innych autentycznych osób na potrzeby reportażu.

Przy pracy nad reportażem korzystałam z poniższych źródeł: -dokumenty parafialne, -protokoły spotkań wiejskich, -archiwa prywatne, -„Wybrane problemy społeczne środowisk wiejskich" Agata Matysiak-Błaszczyk, Kamila Słupska, -"Opowieści jarosławskiego zasania" Jan Kuca, -„Socjologia wsi" Izabella Bukraba-Rylska, -„Strażnik kultury - Franciszek Hubacz” - Łukasz Zagrobelny, -artykuły prasowe z roku 2000.

Nigdy nie będę musiała tam wracać - Zuzanna Rybarczyk

Opublikowano: 03 luty 2024

Warszawa, 1990 r

Doctor Rackoff spogląda na kwadratowy plac w centrum miasta. Jest zupełnie pusty. Pięć dni w Polsce dłuży się jak miesiąc. Wszystko jest szare, ciemne, wszędzie ta sowiecka architektura. Stary hotel, brudne wykładziny, niewygodne łóżka. Od kilku dni podróżuje śladami zagłady Żydów. Ma dość, czuje przytłaczający smutek. Na szczęście niedługo wróci do Stanów. Siedząc w samolocie, będzie przyglądać się zostającej w dole Polsce. Nigdy nie będę musiała tam wracać, pomyśli.

I

Pacyfik, 1942 r.

Trwa właśnie jedna z misji, gdy obrywa w głowę. Na chwilę traci równowagę, potem czuje promieniujący ból. Sięga dłonią nad swoją szyję, cofa rękę, patrzy i już rozumie. Resztę życia przechodzi ze szrapnelem wbitym w głowę. Nigdy jednak nie będzie chciał o tym rozmawiać.

***

Pod koniec XIX wieku - około 1895 roku - uciekli do Ameryki. Paula była przekonana, że jej pradziadkowie pochodzili z Austrii. Tak mi mówiono, wyjaśnia. Faktycznie, W 1895 roku Tarnopol należał jeszcze do Austrii. W 1918 był już na Ukrainie. Z tego, co wiem, mówi Paula, do Niemiec przedostali się bryczką. Później wypłynęli z Hamburga i wkrótce byli już w Nowym Jorku.

Z kolei rodzina jej ojca wywodzi się z Białorusi. Niedaleko Mińska znajduje się niewielkie miasteczko - Raków. Stamtąd pochodzili. Stamtąd zapewne pochodzi również nazwisko Pauli - Rackoff. Pojechałam tam w 1999, mówi, do tej wioski. Dziś nie ma tam już Żydów. Naziści zabili wszystkich. Jedyne, co pozostało, to żydowski cmentarz. Gdy pytam Paulę, dlaczego jej przodkowie opuścili wschodnią Europę, wylicza bez zawahania: bieda, antysemityzm, pogromy. Mówi, że nie podejrzewa, aby Nowy Jork był ich konkretnym celem. Raczej tego nie planowali, tłumaczy. Chcieli przedostać się do Ameryki i tyle. Chcieli uciec.

II

Gdzieś w Polsce, II wojna światowa

Zuzka nie wie, ile się już chowają. Rozumie tylko, że jest wojna, więc ona i jej siostry muszą to przeczekać. Miła pani, która ukryła tu je wszystkie, mówi, że będzie dobrze. Ale na to Zuzka musi jeszcze zaczekać. Wkrótce nastanie pokój, a ona trafi do Niemiec, do obozu dla osób przemieszczonych. I nikt nie będzie chciał się z nią bawić.

***

Ojciec Pauli - Murray - służył na Pacyfiku. Zaciągnął się dzień po Pearl Harbour. Tak zdecydował. Ale dowiedziałam się o tym dopiero niedawno, dopowiada Paula. Mówi, że był w siłach powietrznych. To oczywiście nie jest do końca prawda, ale amerykańskich Żydów wysyłano częściej na front zachodni. Starano się nie kierować ich do Europy, na wypadek, gdyby mieli zostać schwytani przez nazistów. Dlatego Murray latał nad Pacyfikiem i walczył z armią japońską. Miał nawet zostać uhonorowany Purpurowym Sercem, ale odmówił przyjęcia medalu. Uważał, że nie powinno się być nagradzanym za zrobienie tego, co zrobić należało. Później nie chciał opowiadać o swojej służbie. Paula nie wie więc za wiele o bitwach czy misjach, w których brał udział. Wojna coś w nim zamknęła.

Doctor Rackoff wspomina, że jej ojciec nie był uprzedzony wobec nikogo. Naprawdę miał wielkie serce, mówi. Jednak to, co zobaczył na wojnie, na Pacyfiku, zostawiło ślad. Jak wielu żołnierzy, cierpiał na zespół stresu pourazowego. Kiedy japońscy klienci wchodzili do jego sklepu, panikował. Zamierał, był przerażony. Pamiętał, co Japończycy robili amerykańskim żołnierzom i ta pamięć została z nim na zawsze.

III

Gaza, 2005 r.

Izraelski rząd opuszcza Gazę. Wraz z nim odchodzą jego ludzie. Ojcowie nie mają już pracy, matki nie mają wystarczająco walizek, by spakować wszystko, czego potrzebują ich dzieci. Mali chłopcy nie rozumieją sytuacji, nikt nie potrafi wytłumaczyć im, dlaczego muszą opuścić swoje ulubione pokoje. Biegają więc niesfornie między krzątającymi się w Gazie wolontariuszami. Nastoletni ochotnicy pomagają, jak mogą: pakują, przenoszą, pilnują dzieci. Noszą na sobie gwiazdy. To młodzi Żydzi. Tym razem to oni pomagają, nie są ofiarami.

***

Paula jest reumatologiem. Specjalizuje się w chorobach kości i stawów, na co dzień jej nowojorscy pacjenci walczą z osteoporozą. Tym razem - jest zupełnie inaczej.

Sami uchodźcy nie byli chorzy, mówi. Wyglądali zdrowo, nie tak, jak wyobrażasz sobie uchodźców. Po prostu nie mieli jeszcze dostępu do polskiej służby zdrowia. Wielu z nich cierpiało na nadciśnienie, inni skarżyli się na bóle w plecach i klatkach piersiowych. Uciekając na granicę z Polską, tłumaczy Paula, myśleli, że wrócą w przeciągu miesiąca. Większość z nich nie wzięła więc ze sobą wystarczającej ilości leków. Przywieźli po jednej walizce. Była wśród nich kobieta, która miała raka piersi. Rok wcześniej robiła badania i prześwietlenia, i wszystko było w porządku. Ale teraz był już czas, żeby ponowić wszystkie testy. Po przyjeździe do Polski mogła jednak tylko czekać, aż dostanie się do tutejszego systemu opieki zdrowotnej.

Widzisz, na granicy nie zajmowałam się tym, w czym się specjalizuję, ale tym, co było potrzebne. Wiele Ukrainek miało trudności ze snem. Były pełne lęku. Wieczorami, leżąc na piętrowych łóżkach, myślały o swojej przyszłości. Dlatego nie mogły spać. Prosiły o leki.

Praca wolontariuszy przebiegała codziennie mniej więcej tak samo. Najpierw jedliśmy wspólnie śniadanie, potem zgarnialiśmy nasze rzeczy; leki, stetoskopy i przyjmowaliśmy pacjentów. Największym problemem, na jaki natrafiliśmy, była oczywiście bariera językowa. Wielu uchodźców nie mówiło po angielsku. Mieliśmy ze sobą tłumaczy, ale nie było ich wystarczająco dużo, dlatego musieliśmy używać tłumacza google. Ostrzegano nas także, że Ukraińcy mogą być niezadowoleni, jeżeli spróbujemy rozmawiać z nimi po rosyjsku, ale nie mieliśmy takich doświadczeń. Byli po prostu szczęśliwi, że dostają pomoc.

Gdy pierwszy raz jechałam na granicę, przywiozłam ze sobą wiele leków. Teraz widzę, że było to zupełnie niepotrzebne. Wszystko było dostępne w Polsce i nie mieliśmy problemu z pozyskaniem brakujących środków. Następnym wolontariuszom, którzy jechali do Polski, powiedzieliśmy, żeby nic nie brali, bo wszystko jest na miejscu.

IV

Granica polsko-ukraińska, 2022 r.

Ma dwadzieścia osiem lat i do niedawna pracowała w biurze podróży. Teraz mieszka w schronisku dla uchodźców na granicy polsko-ukraińskiej. Nie wie, co ze sobą zrobić. Nie ma z kim porozmawiać. Całymi dniami martwi się tym, co będzie dalej. Boi się przyszłości i umiera z nudów. W końcu dostaje potwornej wysypki na ręce. Zaczyna ją drapać, skrobać, skubać. Ręka wygląda okropnie. Zauważają to lekarze i pytają, czy miała wcześniej coś takiego. Mówi, że nigdy, ale teraz nie ma co ze sobą zrobić, więc całymi dniami drapie swędzącą rękę. Zapada decyzja o przeniesieniu jej do schroniska w Krakowie. Tam będzie więcej osób w jej wieku. Będzie mogła z kimś pogadać, gdzieś pójść, coś zrobić. Nareszcie.

***

Susana nie była zadowolona, gdy dowiedziała się, że jest Żydówką. Przez wiele lat mieszkała z katolicką rodziną i sama zachowywała się jak katoliczka. A tu nagle wojna się kończy i wraz z siostrami wracają do swojej rodziny. Tyle że do tej starej, żydowskiej. Jeszcze jako Zuzka słyszała dużo złego o Żydach, wiedziała też, że wielu z nich zabito, więc nie ucieszyła się, gdy okazało się, że sama jest jedną z nich. Wiele lat później organizacja One Heart wyśle wolontariuszy na granicę polsko-ukraińską, a Susana opowie im swoją historię.

Tym razem wśród ochotników byli także siedemnasto- i osiemnastolatkowie. Mieli opiekować się ukraińskimi dziećmi. Grać z nimi w piłkę, robić wycinanki. Myśleli, że to niewielki gest, ale Susana wytłumaczyła im, że jest wręcz przeciwnie. Opowiedziała im o polskiej rodzinie, która schowała ją oraz jej siostry przed nazistami. Mówiła także, że po wojnie przeniesiono ją do obozu dla osób przemieszczonych. Nie myślcie, tłumaczyła, że nie robicie czegoś bardzo ważnego, tylko dlatego, że będziecie po prostu bawić się z dziećmi uchodźców. To bardzo wiele znaczy. Bo kiedy ja byłam w obozie, nikt nie przyszedł bawić się ze mną.

V

Gaza, 2005 r.

Jest ich troje i mają po osiemnaście lat, gdy izraelski rząd opuszcza Gazę. Myślą o tych wszystkich mieszkańcach, którzy będą musieli opuścić strefę, zabrać cały majątek, wszystko, co gromadzili przez lata. Będą potrzebowali pomocy. Dlatego troje przyjaciół ogłasza akcję ratunkową. Zbierają kilka tysięcy wolontariuszy i wysyłają ich do Gazy, aby pomogli mieszkańcom spakować się i wyjechać. Od tamtej pory organizacja będzie powracać w sytuacjach kryzysu. Zrobi to także podczas wojny w Ukrainie, wysyłając wolontariuszy na polsko-ukraińską granicę. Ci, pomogą uchodźcom nieść walizki, pilnować dzieci, przekroczyć granicę oraz zapewnią opiekę medyczną. Wśród ochotników znajdzie się Paula Rackoff. Ale to nie będzie jej pierwszy raz w Polsce.

***

Prawdę mówiąc, byłam już wcześniej w Polsce, opowiada Paula. To był 1990 rok. Byłam wtedy bardzo młoda. Pojechałam, żeby na własne oczy zobaczyć historię Żydów oraz tego, co się z nimi stało. Odwiedziłam Warszawę, Kraków i obozy koncentracyjne - Auschwitz i Majdanek.

Muszę przyznać, że to było pięć potwornie depresyjnych dni. Polska w latach dziewięćdziesiątych była bardzo szara i pusta. Takie odniosłam wrażenie. Wyglądała jak wschodni Berlin. Pomyślałam sobie: co za niesamowicie trudne życie. Rozumiesz, to była taka przygnębiająca podróż. Powtarzałam sobie, że nigdy nie będę musiała tu wracać. Dlatego gdy teraz zobaczyłam pola słoneczników w Polsce, to było po prostu zadziwiające. Nie tak to zapamiętałam. Nie mogłabym nawet wyobrazić sobie tego w 1990.

Inną rzeczą, jaką pamiętam z tego wyjazdu, były lalki. W wielu sklepach z pamiątkami, a nawet na niewielkich straganach, sprzedawano figurki przedstawiające Żydów. Religijnych Żydów. Mogłeś je kupić. Rozumiesz, tak, jak zwykłe lalki. Wybacz, ale to jest niesamowicie obraźliwe. Gdybyś zrobił coś takiego w Ameryce, nie wyobrażam sobie nawet, jakie byłyby tego konsekwencje. Nie możesz tego robić. To jest po prostu nie do przyjęcia. Zwłaszcza dlatego, że tych Żydów już tam nie ma. Zginęli!, mówi Paula.

Nie mogę się powstrzymać i opowiadam jej o starym przesądzie, który mówił, że wprowadzając się do nowego domu, należy kupić obrazek ze starym Żydem, z rabinem. To miało przynieść powodzenie finansowe, tłumaczę. Paula jest zszokowana. Mówi: “wow”. To również jest według niej obraźliwe. To nawet nie jest część waszej kultury, tłumaczy. To założenie, że wszyscy Żydzi są bogaci. Ale to nie jest prawda. Moja rodzina nie była w ogóle bogata!

VI

Stany Zjednoczone, 1945 r.

Murray ściąga mundur. Chce zacząć normalnie żyć. Nie chce już być żołnierzem, ani nie chce być spłukanym dzieckiem imigrantów. Nie myśli o pasjach, czy karierze. Trzeba zarabiać kasę, takie czasy. Jego wujek jest jubilerem. Przyucza się przy nim fachu, a potem pracuje dla niego.

***

Paula nie jest pewna, czym zajmowali się jej przodkowie po przybyciu do Stanów. Wie tylko, że rodzina jej matki prowadziła cukiernię. Wiedli bardzo proste życie. Nie mieli wiele pieniędzy, musieli dużo pracować, a i tak się nie przelewało. W Stanach działały wtedy organizacje żydowskie, które mogły im pomóc. Ale oni byli zawsze bardzo biedni. Uciekli z biednego miasta, do biednej części Nowego Jorku. Zamieszkali na Lower East Side, w dole Manhattanu. To była bardzo gęsto zaludniona dzielnica imigrantów.

Jednym z powodów, dla których Żydzi radzili sobie finansowo w Europie, jest fakt, że przez stulecia mogli wykonywać tylko kilka zwodów, mówi Paula. Niestety, nawet to nie pomogło wielu żydowskim rodzinom. Po powrocie z wojny, ciągnie Paula, ojciec został jubilerem. Wiesz dlaczego? Bo jego wujek był jubilerem. Mojej rodzinie udało się przetrwać kryzys lat dwudziestych, bo jeden z naszych przodków miał własne delikatesy. Dzięki temu mieli jedzenie.

W rodzinie Pauli to ona jest pierwszym pokoleniem, które poszło na studia. Wcześniej byli zbyt biedni, żeby opłacić edukację. Oni wszyscy tylko pracowali, mówi. Zawsze powtarzam: “I’m like the american dream”. Jestem lekarzem, uczyłam się na świetnym uniwersytecie, ale to wszystko dzięki możliwościom, jakie miałam w Ameryce.

VII

Auschwitz-Birkenau, 1943 r.

Anioł Śmierci, mówi i śmieje się pod nosem. Jaki tam ze mnie anioł, wzrusza ramionami. Strzepuje brud z białego fartucha i pochyla się nad małym chłopcem. Strzykawką wprowadza truciznę do organizmu dziecka. No, myśli, może faktycznie, że anioł.

***

Nie każdy chciał jechać do Lwowa. Czy ty pojechałaś?, pytam Paulę. Tak, mówi. Pojechałam. Lwów to bardzo piękne miasto. Wcale nie czułeś, ani nie widziałeś tam wojny. Był co prawda kamuflaż, ale to tyle. Poza tym miasto wyglądało zwyczajnie, ludzie spacerowali, chodzili do kawiarni. Nie mogłeś jedynie podróżować swobodnie do Lwowa. Musiałeś to ustalić, ktoś musiał cię odebrać. Nie mogłeś jechać sam. Pytam Paulę, co dokładnie robili na Ukrainie, ale odpowiada, że to samo, co w Polsce. Mierzyli ciśnienie, osłuchiwali, podawali antybiotyki.

Wszyscy uchodźcy wiedzieli, że jesteśmy Żydami, opowiada. Mieliśmy na sobie kamizelki z izraelską flagą i słowem “doktor” w trzech językach. Również po hebrajsku. Zależało mi na tym, żeby na granicę jechać z żydowską organizacją. Szczerze mówiąc, wiele grup, z którymi się kontaktowałam, nie przyjęło mnie. Albo nie potrzebowały wolontariuszy wcale, albo potrzebowały ich już na następny dzień. Nie mogłam wyjechać tak nagle ze względu na moich pacjentów w Nowym Jorku. Ostatecznie pojechałam z One Heart. Paula tłumaczy, że jest to izraelska organizacja, która aktywizuje się w czasach kryzysu. Pomaga wszystkim, nie tylko Żydom.

Prawda jest taka, że gdy wybuchła wojna, byłam w trakcie planowania wycieczki rowerowej po Chorwacji, mówi. Byłam akurat na siłowni, gdy dowiedziałam się o ataku na Ukrainę. Jako Amerykanka żydowskiego pochodzenia od zawsze zastanawiałam się, co bym wówczas [podczas II wojny światowej] zrobiła. Nie tylko jako Żyd. Załóżmy, że nie byłabym żydowskiego pochodzenia. Czy byłabym jedną z tych odważnych osób, które ryzykowały własne życie, żeby pomóc komuś obcemu? Miałam wrażenie, że historia dzieje się teraz, czułam więc, że po prostu muszę iść i pomóc. Dla mnie - osobiście - to było bardzo ważne…

Powiedziałam rodzinie, że chyba wolę zgłosić się jako wolontariusz, zamiast jechać do Chorwacji. Byłam wcześniej wolontariuszką w wielu miejscach: w Afryce Południowej, w Ghanie, Izraelu, czy Palestynie, ale do Polski - ze względu na historię polskich i ukraińskich Żydów - chciałam jechać z żydowską organizacją. To było dla mnie ważne, że tym razem nie byliśmy ofiarami. Mogliśmy nosić gwiazdy z dumą. Teraz to my byliśmy tymi, którzy mogli pomóc. Uchodźcy wiedzieli, kim jesteśmy. Reagowali bardzo pozytywnie. Byli po prostu wdzięczni.

VIII

Nowy Jork, 2022 r.

Przed drugim przylotem do Polski Paula ma problem ze skontaktowaniem się z hotelem. Cena jest zawrotna i wolontariusze nie mogą pozwolić sobie na takie wydatki. Chcą odwołać rezerwację, ale hotel żąda za to równie wielkich pieniędzy. W końcu jego pracownicy przestają odpisywać na maile Pauli. Próbuję pomóc i dzwonię w imieniu wolontariuszy. Po dwóch dniach odrzucania połączeń, ktoś w końcu odbiera. Zbywa mnie krótkim tekstem: tak, zadzwonię, tak, odniosę się, tak, tak. Potem nie odbierają już od nikogo.

***

Więc jednak wróciła do Polski. To było zupełnie inne doświadczenie, mówi Paula. Przede wszystkim Polacy byli wspaniali dla Ukraińców oraz dla nas, dla wolontariuszy. Nie spodziewałam się też, że Polska będzie taka piękna. Nigdy wcześniej nie widziałam takich pól słoneczników. Były przeciwieństwem tego, co widziałam w Polsce w latach ‘90. Moje poprzednie doświadczenia z Polakami były raczej negatywne. Dopiero te wyjazdy to zmieniły.

IX

Europa Wschodnia, XIX i XX w.

Rodzina Pauli ucieka do Ameryki, aby uratować się przed pogromami wschodnioeuropejskich Żydów. Ci, którzy zostają, będą musieli uciekać do Stanów pod koniec lat trzydziestych XX wieku. Reszta, która zostanie i przeżyje, ucieknie w ‘68.

***

Paula zamierza wrócić do Polski i dalej pomagać uchodźcom. Przyjedzie jako wolontariuszka One Heart, nałoży pomarańczową kamizelkę z nadrukowaną flagą izraelską. Będzie również nosić na sobie gwiazdę Dawida. I będzie to robić z dumą.

Co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej? - Marta Kozakiewicz

Opublikowano: 17 listopad 2022

To nie było łatwe. Michał Pietrzak, społecznik i działacz polityczny z regionu łódzkiego, widział zmarzniętych i głodnych ludzi. Pojechał pomagać na granicę polsko-białoruską, ale mimo tego, co zrobił, wciąż czuje, że to za mało. Oto jego historia.

Mieszkam w Łodzi i jestem uczennicą jednego z tutejszych liceów. O tym co dzieje się na naszej wschodniej granicy słucham czasem w radiu, innym razem oglądam w telewizji. Do momentu, w którym nie usłyszałam tej historii z ust człowieka, który tam był, nie przechodziły przeze mnie dreszcze. Teraz każdego ranka myślę o tych ludziach. Myślę o uchodźcach, o tych, którzy chcą im pomóc, bo to humanitarne i o tych, którzy nie mogą, bo muszą stać na straży polskiego prawa.

Michał Pietrzak to przede wszystkim społecznik. Pojechał na granicę razem z Anita Sowińską, posłanką z regionu łódzkiego oraz innymi społeczniczkami: Elżbietą Żuraw i Ewą Ber. Gdy wyruszał, miał zupełnie inne wyobrażenia tego miejsca. Wiedział, gdzie jedzie i do kogo, ale nie spodziewał się, że da radę dotrzeć do samego „serca" tego wszystkiego, co tam się dzieje. Miał świadomość tego, że Puszcza Białowieska sama w sobie jest niebezpieczna. Działał on bowiem na pograniczu strefy, gdzie panują inne zasady. Znajduje się tam wojsko, które może aresztować, a w skrajnych przypadkach nawet strzelać. Podczas swojej przeprawy przez las nie spotkał jednak służb wojskowych, choć jak mówi, ich obecność była widoczna. Dźwięki wojskowych ciężarówek oraz helikopterów wywierały na nim ogromną presję, a także uczucie osaczenia, które powodowało strach. Mężczyzna bał się, ale wiedział, że nie ma innego sposobu udzielenia pomocy ludziom koczującym w lesie. Strach w momencie zobaczenia uchodźców natychmiast ustępował, a jego miejsce zastępowała motywacja do działania.

Zanim pojechał na granicę

Wcześniej Michał Pietrzak razem ze swoją grupą prowadził zbiórki żywności oraz zbiórki ubrań, aby potem zawieźć wszystkie te rzeczy potrzebującym, koczującym na granicy. Mieli oni jechać jednym autem w cztery osoby i z bagażnikiem zebranych rzeczy. W dzień wyjazdu okazało się, że jest tego za dużo, więc byli zmuszeni jechać w dwa auta.

Wydawało się im, że gdy dojadą tam i zawiozą wszystkie zebrane rzeczy, wszyscy ucieszą się i powiedzą „WOW!". Tak się nie stało.

- Okazało się, że to, co przywieźliśmy, zniknęło w kącie magazynu i jeszcze tego samego dnia zostało rozdysponowane, a i tak dalej brakowało rzeczy pierwszej potrzeby – opowiada. - Oznacza to, że takie zbiórki są bardzo potrzebne, niezależnie od efektu. W tym przypadku każda rzecz jest wartościowa.

Michał Pietrzak nie może podać dokładnego miejsca, w którym się znajdowali, ponieważ ludzie, którzy niosą pomoc, obawiają się tak zwanych „narodowców”. Są to chuligani, którzy stoją pod bramami domów, w których działacze się organizują i grożą im za to, że wychodzą z plecakami i niosą pomoc. Wiem więc tylko tyle, że znajdowali się na Podlasiu, w Puszczy Białowieskiej, na samej granicy strefy wyznaczonej przez rząd jako objętej stanem wyjątkowym. Było to w pobliżu Hajnówki i Michałowa. Wszyscy działacze znajdowali się tam legalnie.

Nigdy tego nie zapomni

Widział on tam tragedie, której media nie są w stanie przekazać, nawet jeżeli by bardzo się starały, ponieważ dostęp do tej strefy jest blokowany. Adrenalina, która towarzyszyła niesieniu pomocy, buzowała w nim od momentu, gdy musiał się przygotować, spakować plecak, a potem iść przez las w nocy, w pełnej ciemności, wiedząc, że musi być cicho, aby straż graniczna i policja nikogo nie przyłapała. Jeśli by się tak stało, to wtedy miejscówka tych ludzi, którym miał nieść pomoc, jest od razu „spalona” i uchodźcy, którzy tam przebywali, są przepychani z powrotem na granicę.

Motywująca adrenalina kończyła się w momencie dotarcia do obozu uchodźców, bo tam zaczynała się prawdziwa tragedia. W większości przypadków ludzie byli tam po kolana w bagnie.

- Na ziemi leżą tam powalone wielkie, bardzo stare drzewa, które trzeba albo obejść, albo z dużym trudem przejść nad nimi. Pokonanie stu metrów lasu w takich warunkach zajmowało im godzinę bądź dwie – mówi Michał Pietrzak. - W obozach uchodźców zazwyczaj znajduje się od trzech do piętnastu osób. W większości były to rodziny.

50 procent osób, które widział to kobiety z dziećmi w wieku od 3 do 5 lat. Michał Pietrzak nagrał tam dużo materiałów video, które pokazują, że ci chorzy ludzie niemogący iść dalej, czekają na pomoc od Polaków, która da im jeszcze jeden dzień szansy na przetrwanie.

Wędrówki trwały od 3 do 4 godzin. Wolontariusze, którzy w nich uczestniczyli, nosili na plecach ciężkie plecaki, które były tak duże, że sięgały od kolan powyżej głowy. Z takim bagażem przemierzali las, spotykając po drodze grupy uchodźców, których w kilku językach pytali o to, czego potrzebują, żeby im to dać. Niestety większość ludzi koczujących w lesie umiała rozmawiać tylko w języku arabskim, którym oni nie dysponowali, więc porozumiewali się z nimi gestami.

- W dużej ilości przypadków uchodźcy nie chcą wezwać karetki, nawet gdy są w krytycznym stanie, bo wiedzą, że z karetką przyjedzie straż graniczna i wtedy szansa dla nich się kończy, a zaczyna się znowu wizyta na Białorusi, czyli łamanie żeber, bądź rażenie paralizatorem w usta.

Są to tylko przykładowe sytuacje, które uchodźcy mówiący po angielsku opowiadali Michałowi Pietrzakowi.

Razem z wolontariuszami wiedział, gdzie ma iść, ale nie możne dokładnie zdradzić tego systemu. Tylko wolontariusze wiedzą, jak się poruszać, aby nie zostać zauważonym.

- Jeśli zostaną przyłapani to w takim przypadku ci ludzie dostaną pomoc, dostaną jedzenie, ale natychmiast zostaną zapakowani na ciężarówkę – dodaje Pietrzak. - Obieca się im w obecności wolontariuszy, że będą wypełniać wnioski azylowe. Wnioski te faktycznie wypełniają, ale dziwne, że po drodze z tego miejsca do granicy wnioski jakoś bardzo często giną, bądź są niszczone.

Każdy z nich ma imię, zawód...

Podczas pobytu Michała Pietrzaka w tym lesie miały miejsce sytuacje, które bardzo go wzruszały. Spotkał się z dziesięcioosobową grupą, gdzie znajdowała się kobieta w ciąży i trójka dzieci. Okazało się, że kobieta, uciekając w nocy, przewróciła się i zraniła się w nogę, przez co nie była w stanie ustać. Miała ona na sobie zwykłe, szare dresy i leżała w tym wilgotnym lesie.

- Wilgoć tam jest tak wszechogarniająca, że deszcz nie musi padać, żeby ubrania były przemoczone. Tam wszystko jest bardzo mokre oraz temperatura wynosi około zera. Ta kobieta dobrze wiedziała, że nie może iść dalej. Wzrok jej załamanego męża był przepełniony bólem. Był to człowiek, który walczył o swoją rodzinę. Wiedział, że najprawdopodobniej będzie musiał zostawić w lesie swoją ciężarną żonę – mówi mężczyzna ze łzami w oczach. - Tam takie historie są na porządku dziennym.

Kolejna z nich: Michał Pietrzak szedł w nocy w totalnej ciemności. Nie używali tam latarek, szli w totalnej ciszy. W takich ciemnościach nikogo nie było widać. Gdy doszli do obozu, okazało się, że jest tam 10 osób.

- Od razu poprosiliśmy uchodźców o dokumenty, bo w razie, gdyby przyszła za nami policja, po wypełnieniu dokumentów, to działacze są pełnomocnikami uchodźców i wtedy my możemy w ich imieniu negocjować i nie dopuścić do push back'u bez żadnego śladu. To trudne, bo żeby wypełnić dokumenty musi być przeprowadzony krótki wywiad. Jedno z pytań brzmi „Dlaczego nie chcecie zostać na Białorusi?". Uchodźcy bardzo często nie rozumieją pytania "Dlaczego nie chcesz?". Oni rozumieją tylko słowo „Białoruś". Od razu kulą się i mówią „Białoruś nie!". Zaczynają też opowiadać o tym, co spotkało ich na Białorusi – wspomina Pietrzak.

Pamięta też sytuację, gdy trzech Syryjczyków ledwo wyczołgało się ze strefy i tam znalazła ich fundacja „Granica”. Jako jedni z nielicznych zdecydowali się prosić o azyl w Polsce. Ta informacja szybko dotarła do posłanki. Została ona tam wezwana, zanim na miejsce przybyły media. Wypełniła papiery pełnomocnictwa, przyjechały media i dopiero zadzwoniono po Straż Graniczną. Gdy Syryjczycy zrozumieli, że są bezpieczni, puściły im emocje i opowiedzieli o tym, co ich spotkało. Płakali …. Michał Pietrzak nagrał to. Są to jego zdaniem najbardziej wstrząsające momenty.

Wolontariat od kuchni

W tym domu, w którym Michał Pietrzak przebywał, obowiązywały pewne zasady. Na początku miał on dyżur w magazynie, żeby zobaczył, jak wszystko się rozdziela i co znajduje się w plecakach. Dopiero drugiego dnia mógł pójść do lasu. Wszyscy działacze bardzo się wspierali i tworzyli jedną wielką rodzinę.

Michał Pietrzak nie jest w stanie oszacować, ile na granicy jest osób potrzebujących pomocy. Na szczęście zaczęła tam działać Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Pietrzak ma nadzieję, że fundacja Owsiaka przełamie niewiedzę i będzie informować o tym, jak jest naprawę.

Zdaniem społecznika, ludzie koczujący na granicy są tacy sami jak my. Uchodźcy chcą po prostu godnie żyć. Obawia się on, że ten kryzys nie zakończy się zbyt szybko. Armie stoją naprzeciwko siebie i dzieli je tylko płot. Pierwsze strzały już padły. Dowiadujemy się o tym z mediów. Co będzie dalej? Jak rozwiązać kryzys na granicy polsko-białoruskiej? Czy pomagać ludziom koczującym na granicy, czy nie? Czy oni chcą w ogóle naszej pomocy? Na te pytania trudno znaleźć odpowiedź.

Ci, którzy rodzą się na nowo - Wiktoria Skotnicka

Opublikowano: 17 listopad 2022

Akt I - bóg o dwóch twarzach

- Amelia, popraw postawę. Noga trochę wyżej, Alicja.

Szczupła, ciemnowłosa kobieta przechadza się wzdłuż linii, utworzonej przy drążku. Klaszcze w dłonie, na znak wszczęcia gry na pianinie. Grupa piętnastu dziewczyn i trzech chłopców wraca do poprzedniego ćwiczenia. Amelia faktycznie prostuje się teraz jak struna, Aleks przytrzymuje się mocniej swojego punktu zaczepienia, a Karolina walczy z coraz silniejszym mrowieniem rąk.

Jest też Laura. Ona natomiast trzyma się starannie wytycznych, chociaż w rzeczywistości ma już dość. Tego typu zajęcia zdecydowanie nie należą do jej ulubionych. Może to przez monotonną powtarzalność, może przez jej własną ambicję, która chce przejść do czegoś bardziej wymagającego. Patrzy na zegarek i odlicza minuty do końca lekcji. Kto do cholery wymyślił drążek na ostatniej godzinie?

Czas decyduje się płynąć w zastraszająco wolnym tempie. Ostatni kwadrans, to już etap, kiedy ciało zaczyna rozumieć, jak bardzo jest zmęczone. Trudniej spiąć mięśnie, pot drażni dwa razy bardziej niż zwykle, a gardło domaga się wody. Najnudniejsza lekcja w historii kończy ukłonem w stronę nauczycielki i szybką ucieczką do szatni.

Pomieszczenie jest niewielkie, ale wystarczające dla ich grupy. Całkiem sterylne, niedawno remontowane. Wszystkie ruszają od razu w stronę swoich szafek, zrzucają body i specjalne rajstopy, po czym kierują się pod wspólne prysznice.

“Szkoła baletowa uczy zupełnie innego podejścia do ciała. Kiedy o tym myślę to faktycznie, na początku było mi trochę dziwnie ćwiczyć bez bielizny i myć się przy wszystkich, ale teraz to dla mnie po prostu naturalne. Ciało to ciało - tak długo, jak spełnia wytyczne, nikt nie zwraca na nie większej uwagi. Nie mogę zrozumieć ludzi, którzy grają wielce poruszonych, kiedy kobiecie widać sutki przez koszulkę, czy coś w tym stylu. Całe to tabu jest strasznie głupie i niepotrzebne.”

Zespół opuszcza łaźnię i zbiera się do wyjścia. Ktoś narzeka na ilość nauki, inni rozmawiają już o planie zajęć na kolejny dzień, gdzieś w tle słychać deklarację przygotowania wspólnej kolacji. Laura zabiera wszystkie swoje rzeczy, kierując się bez pośpiechu w stronę internatu. Na ten moment mogłaby zabić za dzień wolnego, a jest dopiero wtorek. Znika za drzwiami są sąsiedniego budynku i pada na twarz, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Tak kończy się najbardziej banalny dzień, jaki może nastąpić w życiu ucznia szkoły baletowej.

Dzieło stworzenia - idea niemal niedostępna dla istot ludzkich. Sprawa boska. Nowy świat powstały na podwalinach czegoś, co przeminęło. Nieco wyniosła definicja procesu powstawania dzieła. Owym tworem miała być tym razem solowa choreografia zaliczeniowa. Laura bierze łapczywy łyk wody i szybko wraca do pracy. W końcu udostępniono jej salę na zaledwie godzinę.

“Nie wiem jak to nazwać, ale w tańczeniu jest coś wyzwalającego. To chyba dobre słowo. Puszczasz muzykę, dajesz się jej ponieść i nawet nie zauważasz, kiedy mija kilkadziesiąt minut. Scena sprawia, że na czas występu stajesz się na chwilę kimś zupełnie innym. Albo inaczej - zapominasz się kompletnie. Poza tym tworzenie czegoś swojego to zawsze satysfakcja, prawda? Nieważne czy piszesz, rysujesz czy tańczysz, to wszystko daje chyba podobne wrażenie.”

Teraz jest już w ruchu. Daje muzyce sobą kierować, pozwala sobie na moment improwizacji. Ciało samo w sobie buzuje tym uczuciem ekscytacji, które przychodzi zawsze, kiedy nie wiesz co robisz. Na scenie zawiązuje się mały wszechświat, a ona robi za jego boginię. Jest siłą sprawczą, tym kto tworzy i rządzi. Chociaż chce się kontrolować, cichy głos z tyłu głowy radzi iść na całość. To co robi ciężko już nazwać pracą, której oczekuje ciało pedagogiczne. Po prostu daje się ponieść swojej kreacji. Niczym Abraxas, kryje w sobie oblicze bóstwa i diabła. W swoich gestach prowadzi harmonie tylko po to, aby zaraz ją zaprzepaścić.

Wije się po podłodze, skacze, lata po całej scenie. W tamtym momencie można byłoby wziąć ją za szaleńca. Jednak ona przypomina bardziej kwiat lotosu, który rozkwita razem z pierwszymi promieniami słońca. Ukazuje swoje oblicze, eksploduje wszystkimi możliwymi emocjami. Z ekstazy wyrywa ją dopiero gwałtowne spotkanie z podłogą. Przychodzi otrzeźwienie, szybka ocena sytuacji. Łapie się za bolącą rękę i klnie pod nosem.

W małym wszechświecie rozpoczyna się noc, a kwiat lotosu zamyka koronę swoich płatków.

Akt II - tam gdzie nie dociera światło

Od ścian obszernej auli odbija się żwawa melodia wygrywana przez pianistę. Towarzyszy jej tylko rytmiczny stukot pointów, który pojawia się idealnie w punkt każdego taktu. Wysoka dziewczyna porusza się po scenie z wysoko uniesioną głową. Sprawia wrażenie, jakby płynęła w powietrzu, jakby nie obowiązywały jej żadne prawa fizyki. Porcelanowa kruchość i jakaś nieokiełznana siła spotykają się w jednym ciele. Nie wykluczają się. Do zderzenia dochodzi w najgłębszym punkcie ludzkiej duszy, a jego skutkiem jest charakterystyczny błysk w oczach. Niepodrabialny. Hipnotyzujący. Podszyty cienkimi nićmi szaleństwa.

Jest ona teraz centralnym punktem powstałego w tym miejscu świata. Światła reflektorów podążają za nią, tak samo jak spojrzenia zebranych ludzi. zresztą ciężko oderwać od niej wzrok. Kręci dwa piruety, a zaraz po nich następuje skok. Mimowolnie wstrzymuję oddech, jednak ten szybko ustępuje, kiedy dziewczyna ląduje bez najmniejszej utraty równowagi. Utarło się kiedyś, że za byciem wybrańcem losu stoi wieczne powodzenie. Primabalerina odgrywająca rolę Odetty zdecydowanie może się czuć jedną z nich. Pewnie dlatego nie pozwala sobie nawet na drobny błąd podczas zwykłej próby.

Stan wykończenia jej ciała mają okazję zobaczyć tylko bardziej spostrzegawczy, którzy siedzą w pierwszych rzędach widowni. Spięte mięśnie, stróżka potu ściekająca z czoła. Wszystko zamaskowane płynnymi ruchami i lekkim uśmiechem. Smukłe dłonie wyznaczają kierunek kolejnych sekwencji, rzucają nieme zaklęcie. Wszystko piękne, zupełnie jak wyjęte z bajki. Pośrodku tego uroku ona - zachwycająca, lśniąca wręcz…

- Jebana suka.

Syczy przez zaciśnięte zęby niezbyt głośno. Laura wpatruje się w tancerkę jeszcze kilka sekund, aż w końcu zauważa mój pytający wyraz twarzy i miesza się nieznacznie. Nie trzeba jednak wiele, żeby wywróciła oczami, wracając do dawnej maniery.

“Żadne zaskoczenie, że dostała tę rolę. Zawsze podlizywała się Wysockiemu, była jego pupilką od trzeciego roku. U innego choreografa by to nie przeszło, ale widać, że ten złamas leci na młodsze laski. Nawet nie wiem ile razy słyszałam, że zostawała na sali po jego zajęciach, cholera wie co robili. Plotki nie biorą się znikąd. Obrzydliwe.”

Mówi o tym, jak o najbardziej oczywistym fakcie na świecie. Zdradzają ją tylko czubki uszu, które pokrywają się piekącą czerwienią. Wstyd. Wstyd lub zazdrość. Może obydwa naraz. To nie ma jednak większego znaczenia. Na widowni jest zbyt głośno, by ktokolwiek inny ją usłyszał. Zbyt ciemno, by ktokolwiek dostrzegł jej spaloną przykrywkę. Dlatego też cała uwaga powraca na scenę.

Oto biały łabędź, który jeszcze nie wie o klątwie rzuconej razem z pierwszymi słowami pomówień. Kończy swoją próbę dysząc ciężko i kłania się w stronę bijącej brawo widowni.

Tego dnia jest niczym więcej, niż tylko bałaganem. Snuje się korytarzami szkoły jakby od niechcenia, zapomina kilku książek i raczy wszystkich pustym spojrzeniem. Kiedy kończy się francuski bez zastanowienia rusza do automatu z kawą. Czarna bez cukru. Trzeba wspomnieć, że z reguły jej nienawidzi. Zapytana o cokolwiek potrzebuje chwili, żeby zebrać myśli.

- Ze mną wszystko okej, ale mojej współlokatorce już chyba totalnie odbiło. Następnym razem dosypię jej do herbaty coś na spanie.

Monika, bo tak właśnie nazywała się wcześniej wspomniana, podczas ostatnich egzaminów dostała ultimatum. Nie był to odosobniony przypadek. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto przez ostatnie osiem lat nigdy nie był na warunku. Zazwyczaj chodziło o przyziemne rzeczy: osiągnięcie danej wagi, zwiększenie skali rozciągnięcia albo poprawienie stabilności. C’est la Vie.

Przypadek Moniki okazał się jednak nieco gorszy. Musiała zacząć wybijać się wyżej podczas skoków i wykręć przynajmniej trzy fouetté więcej. Dla dziewczyny, którą zawsze uważano za wzór, była to prawdziwa ujma na honorze. Poprawienie techniki jest iście syzyfową pracą, której presja czasu w niczym nie pomaga.

“Ja naprawdę rozumiem, że nikt nie chce zostać wywalony przed ostatnim rokiem, ale litości. Dzisiaj w nocy obudziło mnie jakieś szuranie. Odwracam się, a tam ona na środku pokoju potyka się o własne nogi. Mało brakowało, a trzepnęłaby nosem o biurko. Tak czy inaczej, zaraz znowu zaczęła kręcić piruety, no a ja stwierdziłam, że mam to gdzieś, idę spać. To znaczy, chciałam iść spać, ale nie dało się. Kiedy już prawie nie byłam przytomna, kopnęła przez przypadek doniczkę i chyba nie muszę mówić dalej.”

Laura łapie się za skronie i wzdycha ciężko. Nie ma w tym jednak wiele irytacji, raczej jakiś cień troski.

“Na początku nie zachowywała się tak dziwnie. Prawda - czasami rozciągała się do jakiegoś serialu, ale tak akurat robi sporo osób. Potem dostała to ultimatum i zaczęła zostawać dłużej po próbach, ćwiczyć z różnymi trenerkami na youtubie, pewnie nie zwróciłabym na to większej uwagi. Ale to już nawet nie jest zabawne, ona ćwiczy tak, jakby wiedziała, że nie dożyje jutra! Na przykład ostatnio nastawiła czajnik, przygotowała kubek i zaczęła na poczekaniu robić przysiady, aż woda się nie ugotowała. Albo kiedy kurier przywiózł jej paczkę, ale musiał wrócić się jeszcze po jakiś kwitek do podpisania. Zamiast normalnie poczekać, ona rozgrzewała się przy ścianie. Co dalej? Będzie robić brzuszki na przystanku, kiedy autobus się spóźni?”

Poczucie zagrożenia w istocie ma w sobie coś, co nie pozwala pozostać w bezruchu. Jeśli tamtego dnia Laura była bałaganem, Monika wyglądała jakby przeszedł przez nią cały huragan. Pojawiła się przy automacie trochę nieobecna i wybrała kawę z karmelem. Przykład człowieka, w którym nie zostało już wiele życia. Widać, że od dłuższego czasu dobrze nie sypia. Przygryza wargę, patrzy przed siebie przez chwilę, wytrzymuje w miejscu kilka sekund. Potem niepozornie staje na palcach, aby opaść za chwilę do normalnej pozycji. Zupełnie jakby kołysała się z nudów. W górę i w dół. W górę i w dół. Przestaje dopiero, kiedy ktoś staje za nią w kolejce. Zastyga jak przyłapana na gorącym uczynku. Chociaż prawda jest jednak taka, że nikogo to nie obchodzi. Tutaj każdy ma jakąś obsesję.

Akt III - ptak, który wykluwa się z jaja

Pierwszą burzą, która przeszła przez internat od czasów przerwy wielkanocnej, okazała się drobna postać trzaskająca za sobą wszystkimi możliwymi drzwiami. Cała naelektryzowana, trzaskająca z oczu piorunami. Furia i nieokiełznanie. Laura wpadła do swojego pokoju z impetem, zrzuciła z ramienia torbę i w końcu rzuciła się na łóżko. Puszysta poduszka wygłuszyła nieco dźwięk będący czymś pomiędzy jęknięciem i wściekłym warknięciem. Powietrze stanęło przez chwilę w miejscu.

Trzeba było kilku dobrych minut, trochę walki z piekącymi oczami i paru głębokich wdechów, żeby rozwiać te czarne chmury. Dzięki Bogu, że jest już u siebie.

“Rodzice? Cóż, chyba nie ma na co narzekać. Interesują się mną i to najważniejsze. Sam fakt, że opłacają mi prywatną szkołę mówi sam za siebie. zresztą są z tego bardzo dumni. Nie opuścili jeszcze żadnej mojej premiery, zawsze są. Już kiedy byłam mała robili wszystko, żebym rozwijała się jak najbardziej. Pływanie, zajęcia plastyczne i takie tam.”

Chociaż mówi o nich ciepło, na końcu języka i tak zostaje cierpki posmak tych słów. Nie daje tego po sobie poznać. Nie pozwala nikomu przekroczyć cienkiej granicy jej prywatności. Uczucia trzyma w potężnej twierdzy, do której wstępu udzielono zaledwie kilku osobom. Jednak czasami nie ma siły, ani ochoty na odgrywanie swojej roli.

“Rzecz w tym, że… Ugh. Rzecz w tym, że ja naprawdę zapierdalam. Siedzę w szkole codziennie od ósmej do siedemnastej, dużo trenuję, oceny mam akceptowalne. Kiedy wracam do domu na święta chcę po prostu od tego odpocząć. Nie wiem, spędzić cały dzień na oglądaniu serialu, pobawić się z psem, zarywać noce i spać do obiadu. Wydaje mi się, że na to zasługuję. No i rodzice akceptowali ten odpoczynek, ale tylko przez jakieś dwa dni. Potem zaczęły się już aluzje, że powinnam coś przećwiczyć, że wyjdę z formy, że goście chcą zobaczyć jak tańczę i czemu tak bardzo się upieram skoro to moja pasja. Wciskają mi ciągle, że bycie profesjonalistą wymaga poświęceń. Ja wiem, naprawdę kurwa wiem, że chcą dobrze, że nie mają nic złego na myśli, ale to nie do zniesienia. Odzwyczaiłam się już od mieszkania z nimi.”

Teraz siedzi przed lustrem, powoli normując oddech. Nie ma w niej nic elektryzującego,dużo bardziej przypomina deszczową chmurę. Zgarbione plecy kontrastują z prostą postawą, tak charakterystyczną dla wszystkich uczniów. Patrzy na swoje odbicie i nie poznaje osoby, którą widzi. Patrzę w to samo odbicie i coś ściska mnie w żołądku.

- Czasami czuję się jakbym… - urywa.

- Jakbyś była ograniczana?

- Nie.

Przez otwarte okno wpada kwietniowy wiatr. Szum pierwszych liści próbuje uspokoić strzępki duszy walające się po tym pokoju. Laura chowa twarz w dłoniach tylko na chwilę. Potem przeczesuje włosy, prostuje się i w końcu odpowiada.

- Jakbym jeszcze nigdy nie żyła swoim życiem.

Szklana butelka wyślizguje się komuś z dłoni i dokonuje swojego żywota, rozbijając się o kostkę. Dziewczyna śmieje się pod nosem, przeskakuje odłamki z gracją, ale dwa kroki później zatacza się lekko i wpada na bliżej nieokreśloną osobę. Na tym etapie twarze nie mają już większego znaczenia. Dlatego też rzuca szybkie przeprosiny i rusza w stronę ogniska. Odgłosy klubowej muzyki stopniowo rozchodziły się za jej plecami.

Ucieczka z internatu nie należała do skomplikowanych wyczynów. Wystarczyło być w dobrych kontaktach z osobami, które mieszkały na parterze. Potem tylko wyjść przez okno, przeskoczyć furtkę w najniższym miejscu i hulaj dusza, piekła nie ma. Na jej roku było kilka miejscowych, które raz na jakiś czas wykorzystywały znajomości i wkręcały wszystkich na domówki. Sporo możliwości, niewiele odpowiednich momentów. A jednak Laura znalazła się tutaj w samym środku gorącego okresu, zaraz przed premierą i egzaminami.

W końcu dotarła do mniejszej grupki osób. Kątem oka zobaczyła Aleksa, który zawzięcie dyskutował z jakimś innym chłopakiem. Na jej widok podniósł plastikowy kubeczek na znak toastu. Parsknęła pod nosem i opadła na krzesło blisko ognia. Było w tym zakazanym świecie coś znajomego. Coś do czego wracasz z utęsknieniem po tygodniach zajęć, prób, ale też nieustannej gry pozorów. Czuć smak wolności, zupełnie innej niż ta, którą oferuje scena. Wcale nie lepszej, wcale nie gorszej. Ktoś przynosi kolejną kolejkę, więc chwyta kieliszek i wykrzykuje “zdrowie!”.

- Alkohol to też jakiś rodzaj sztuki, prawda?

Jest tłoczno, duszno i głośno. Organizatorzy przepychają się między tłumem, żeby dotrzeć jak najszybciej do dźwiękowców. Osoby, które na scenę wchodzą dopiero w kolejnym akcie, próbują przedostać się do garderoby, żeby ktoś w końcu zrobił im makijaż. Teatr Wielki buzuje wręcz od nagromadzonej tam energii.

- Niech ktoś przyniesie wodę do przymierzalni.

- Pamiętajcie, musicie trzymać środek. Najlepiej wyrównywać do trzeciego reflektora.

- Jeśli nikt nie przyniesie mi potem bukietu, to jaki jest w ogóle sens tego wszystkiego?

- O mój boże, chyba poszło mi oczko!

- Zawiąż jeszcze raz te baletki, bo kokarda ci trochę lata.

- Za pięć minut wchodzicie!

Na te słowa, panująca już napięta atmosfera, weszła na kolejny poziom gorączkowości. Niektórzy od razu ruszyli za scenę, inni przejrzeli się jeszcze ostatni raz w lustrze, poprawili to co trzeba. Laura wzięła kolejną wsuwkę i wbiła ją w swojego koka. Głowa powoli zaczynała boleć od tego nienaturalnego ścisku, ale innej opcji nie było. Długie i grube włosy wymagały czasem nawet dziesięciu, czy dwunastu takich wzmocnień. Chociaż w tamtym momencie była zbyt zaaferowana, żeby o tym myśleć, wiedziała, że pierwszym co zrobi po występie, będzie wyjęcie tego żelastwa.

W takich chwilach czas przestaje istnieć. Staje się tylko dziwną iluzją, która zmienia się na złość człowiekowi. Raz leci jak szalony, potem zastyga w miejscu. Wszystkie przyziemne bodźce odchodzą w niepamięć, kiedy każdy krok uświadamia paniczne spięcie ciała. Z nią nie było wcale inaczej. Osiem lat nauki i wystawiania sztuk nie mają znaczenia. Idzie wąskimi korytarzami, wiedząc bardzo dobrze, że stresuje się równie bardzo, co dzieciaki biegnące na swoje pozycje.

Wejście na scenę nie jest niczym efektownym. Zwykłe przerwy między kurtynami, przez które widać kawałki scenografii. Chociaż od widowni oddziela ich jeszcze gruba warstwa materiału, słychać dosłownie wszystko. Szepty, śmiechy, poddenerwowany ton matek pierwszoklasistów. Bezapelacyjny dowód, że sala wypełniła się po brzegi. W jednej chwili zapominasz, jak masz na imię, co dzisiaj robiłeś i jak w ogóle wygląda choreografia. Jakaś niewidzialna lina zaczyna oplatać całe ciało, pozwalając na ruch tylko drgającej szczęce.

Laura daje się ponieść temu wrażeniu tylko przez chwilę. Potem strzepuje napięcie, robi kilka podskoków miejscu, jakby miało to poluzować ciasny splot. Wszystkie obawy kryjące się w cieniu, rzucają się na nią w tym samym momencie. Mrowienie w kończynach. Skręt kiszek. Ciarki na odkrytych rękach. Dźwięki, które dochodzą do niej jak przez pokrywę wodną. W jednej chwili staje się niczym, zupełnie stłumionym bytem.

Pierwszy wdech - odgłosy otoczenia wracają.

Wydech - pojawia się czucie w ciele.

Drugi wdech - niewidzialna lina ustępuje.

Wydech - nie ma już zupełnie nic.

Muzyka rozpoczyna przedstawienie, a ona wchodzi na scenę, jak człowiek, który narodził się przed chwilą, który właśnie stawia pierwsze kroki. Ptak wykluł się z jaja. Stoi u bram świata i rodzi się na nowo.

Kolorowe berety - Karolina Kiełbowicz

Opublikowano: 31 październik 2022

W parku, między licznymi drzewami, które według legendy zasadził Jan III Sobieski, obok wielu alejek znajduje się Dom Pomocy Społecznej. Jest to dość pokaźny pałac Zamoyskich, który w latach pięćdziesiątych decyzją ówczesnych władz wojewódzkich stał się Domem Pomocy Społecznej. Budynek ucierpiał w czasie wojny, jednak pałac odbudowano tak, by nadawał się dla przyszłych mieszkańców.

Odkąd pałac zaczął służyć jako dom opieki, z każdym rokiem osoby starsze mogą znaleźć tam pomoc i własne miejsce na ziemi. W zakładzie w pierwszych latach pracowały Siostry Serafitki, a w następnych latach podopiecznymi zajmowały się również panie pokojowe. Od lat 60-tych była nią Stanisława.

Dzień pracy w DPS-ie zaczynał się od godziny 6 rano. Przychodzisz na dyżur ubrana w biały kitel z włosami upiętymi i obuwiem profilaktycznym. Są poszczególne odziały, oznaczone cyframi- trójka to mój oddział był. Najpierw była toaleta poranna. Kto mógł ten do łazienki szedł sam, kto nie- to przynosiłaś mu wodę do pokoju. Następnie myłaś, wszystko robiłaś; smarowanie spirytusem, kremem, oliwką, kremami

Po toalecie było śniadanie. Usadawiasz leżących. Dajesz podopiecznemu poduszki, by wygodnie się oparł. Ładnie posadziłaś go na łóżku i siedział już ubrany przez ciebie. Każdy dostawał jedzenie na stoliczek przyłóżkowy i jeśli mógł i był w stanie jadł samodzielnie.

Jedzenie było przygotowywane przez panie kucharki. Gotowały one ręcznie robione łazanki, kluski, zupy, całe menu. Jak one się napracowały! Posiłki były nie tylko dla mieszkańców, ale i personelu.

Odbywała się też terapia zajęciowa, była na nią osobna sala. Kto mógł to przychodził, kto mógł to na wózku siedział. Robili tam różne kwiatki, na święta wielkanocne różne kartki, stroiki, rękodzieła, coś tam też wyszywali. Nawet kółko zainteresowań artystycznych było gdzie tańczyli, śmiali się, śpiewali.

Kto był normalny, zdrowy na głowę, sprawny to wychodził do parku. Siadali sobie na ławeczkach, spacerowali. Kto nie był w stanie wyjść, to myśmy nawet z łóżkiem wyjechały, parasolkę zamocowały, żeby w cieniu był.

Były również tam takie podopieczne, które zajmowały się gospodarstwem domowym w życiu prywatnym przed zamieszkaniem w domu pomocy społecznej. Pozostało im to do starszych lat. Lubiły gotować, piec, wszelkie kulinarne sprawy. Także było takie pomieszczenie, przy stołówce. Miały tam produkty, umawiały się między sobą, co będą piec lub gotować, ale pod nadzorem opiekunki.

W godzinach popołudniowych niektórzy już chcieli się położyć, wypocząć. Osoby mające ochotę wybierały się na spacer do parku. Siadali na ławeczkach, huśtawce w cieniu drzew. W godzinach późniejszych były przygotowania do snu. Toalety wieczorne, sprawdzanie wszystkich pokoi po kolei, pomaganie w zmianie pozycji chorego leżącego.

Mieszkańców było wtenczas sporo, a obecnie na pewno również dochodzi coraz to więcej podopiecznych. Każda osoba, która idzie do DPS-u potrzebuje opieki. To, iż niektórzy mieszkańcy nie mają żadnych schorzeń nie oznacza, że są w stanie robić wiele rzeczy. Człowiek stary zawsze ma jakieś trudności. Są tacy, że nie mają warunków, by mieszkać w swoim domu. Nie dają sobie sami już rady. Zdarzało się, że trafiały tutaj osoby kompletnie zaniedbane. Po przybyciu pogotowia do ich domu zostały przez opiekę społeczną odsyłane od razu do DPS-u, by inni zajęli się tym starszym, zaniedbanym człowiekiem. Był taki starszy mężczyzna, którego rodzina nawet w zimie trzymała w komórce, przy domu w jakiejś takiej, no drewnianej komórce, jak szopce. To były czasy biedy. Był brudny, nieumyty. Wtedy trafiały się takie osoby, że musiałam go dwa, trzy razy wykąpać, żeby doprowadzić mu skórę do porządku. Także są różne przypadki, różni ludzie.

Zdarzali się tacy, że jakbyś go dotknęła to krzyczał. Nie znosili dotykania przez innych. Osoby z amnezją, niepamiętające wielu szczegółów, kładły się na czyjeś łóżka nieświadomie. Wywoływało to niejedną kłótnię. Raz nawet podczas śniadania jeden podopieczny drugiemu wypił herbatę i zaczęli się wykłócać;

- ty popieprzeńcu, dlaczego wypiłeś moją szklankę herbaty?

-możesz, ale nie moją!

Późną nocą też dużo osób było rozdrażnionych i zdenerwowanych. W czasie ciszy nocnej słychać było ‘’halo’’, które budziło jednego i drugiego. Przywoływali cię byś ich na przykład odwróciła na drugi bok, poprawiła poduszkę, przyniosła wodę, albo o jakąś inną potrzebę.

Dużo między sobą rozmawiali, były nawet przyjaźnie. Na ogół było spokojnie poza zwyczajnymi kłótniami, jak ta o szklankę herbaty, czy nieświadome położenie się do cudzego łóżka.

Poza przyjaźniami zdarzały się też pewne upodobania. Władek miał siwą, gęstą czuprynę włosów mimo podeszłego wieku. Chciał bardzo dostać się tu do domu opieki, ponieważ spodobała mu się pewna podopieczna, Józefina. Elegancka kobieta, która swoje ciemne blond włosy zawsze miała wysoko upięte. Była bardzo piękną, ciepłą osobą, mimo że przez los skończyła na wózku. W późniejszym czasie zamieszkał w DPS-ie. Spełniał kryteria, by zostać tu umieszczonym. I tak było, że się z Józefiną zaprzyjaźnił koniecznie . Spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Władek odwiedzał Józię w pokoju i wychodził dopiero przed nocnym dyżurem. Każdy widział, że w tej relacji jest coś więcej. Ale jak to? Miłość w takim miejscu?

Po czasie doszło do zaręczyn. Oczywiście odbyły się one podczas jednej z codziennych wizyt Władka w pokoju Józefiny. Oświadczyny przyjęte. Były nawet pierścionki. Jaką zazdrość to wywołało między podopiecznymi! To piękne, że mimo wieku, miejsca, były motylki w brzuchu. Ślub był skromny, zorganizowany w głównej sali. Ściany i krzesła przyozdobiono białymi kwiatami, na podłodze wyłożono ozdobny dywan. Kucharki upiekły nawet tort. Podczas ceremonii widać było zaskoczenie na twarzach, że jednak do tego doszło. Niby było to oczywiste, ta więź. A tu ślub! Sama przyznam, że nowina o zaręczynach była szokująca, ale pozytywnie. Robiłam kawę podczas przyjęcia i patrzenie na tę dwójkę starszych, zapatrzonych w siebie ludzi mimowolnie wywoływało u mnie uśmiech. Później dobrze im się układało we dwójkę. Józefina była bardzo zdolna i mimo zdeformowanych rąk robiła wiele pięknych szydełkowych rzeczy. Władek był w miarę samodzielny. Mógł jeździć do miasta, skąd z pewnej fabryki przywoził jej nici, które wyrzucano do śmieci. Miał na tyle cierpliwości, że rozplątywał je dla swojej żony. Taka Ariadna z Tezeuszem. Wyrabiali z nich ładne szale, czapki, kolorowe berety. W swoim pokoju zaś potem sprzedawali te szydełkowane wyroby. Okrągłe, przeplatane różnymi nićmi rozplątywanymi przez Władka. Przede wszystkim wygodne. Często na korytarzu widywałam kogoś z kolorowym beretem. Niby taki drobiazg, ale ci starsi ludzie naprawdę cieszyli się, gdy kupili sobie taki ładny, własnoręcznie robiony berecik. Od razu się barwniej w tym domu opieki robiło. Ja sama do dziś mam dwa z nich.

Józef miał szpakowate włosy i energiczny, charakterystyczny dla niego chód. Był takim wesołkiem. Opowiadał, że miał dom, a w nim worek cukru i mąki. Miał wiele obiektów zainteresowań. Jednak największym była siostra przełożona. Mówił, że koniecznie musi być z nią i kiedyś zabierze ją do swojego domu. Siostra jednak zawsze mu odpowiadała, że jest osobą zakonną. Wypytywała się jak on sobie to wyobraża, a on mówił, że będą żyć razem jak Józef i Maryja. Co najśmieszniejsze w tej sytuacji, pan ten nazywał się Józef, a siostra ta jako świeckie imię miała Maria. Pewnego razu Józek mijał mnie z wypchaną marynarką. Zapytałam: co pan tutaj ma? Położył palec na usta, by mnie uciszyć i pobiegł w stronę pokoju siostry ze słowami: siostro!

Mam dom, mąkę, cukier, łóżko i już prześcieradło mamy na posłanie. Okazało się, że pod tą zdeformowaną marynarką miał upchaną właśnie tę brudną pościel, którą wziął z brudownika. Ukradł ją specjalnie dla siostry.

Zdarzały się też nieprzyjemne epizody. Poszłyśmy na śniadanie, a jeden chory taki był, że ciągle na tle wody miał obsesję. Ledwo dostał świeżą piżamę, szedł do łazienki i już w tym zlewie prał, rozbierał się i pranie robił. Ciągle z wodą… lubił wodą manipulować. Tego razu napuścił sobie wody jak ukrop, wrzątku prawie. Palacze palili ile tylko da radę piec wytrzymać, żeby chorzy ich chwalili. Mówili: ten palacz dobrze pali, jest ciepło, gorąco tutaj, że ‘’pomarańcze można było hodować’’.

No i przychodzimy ze śniadania, a on siedzi w tym wrzątku. Wody napuszczone, wanna taka duża, żeliwna, tam były takie porządne, głębokie wanny.. i on się kąpie.

Jezu.. – Stanisława robi głęboki wydech i kontynuuje. Ani ręki wsadzić, żeby korek wyciągnąć, przecież korkiem się zatyka, żeby wodę wypuścić. Tu prawie wrzątek, woda paruje, jakby gotująca. Niemal się ugotowało to ciało. Zaczęłyśmy wyciągać go z wanny. Ja pod ręce go brałam, a jego ręka.. tak jak się kurę oparza, w jednym momencie skóra się oderwała. Pogotowie zawołałyśmy, karetka dowiozła go do szpitala, jednak na skutek oparzeń termicznych i innych schorzeń zmarł.

Był też pewien Franek. Potrzebował pomocy przez co zapewne trafił do DPS-u. Cały czas mówił, że on tu długo z nami nie będzie, nie i koniec! Na okrągło powtarzał, że nie chce tu być. Za swoim mieszkaniem tęsknił, wspominał je. Ze starszym człowiekiem tak już jest, przyzwyczajony do swojego kąta niechętnie się z nim rozstaje. Było późno, panie miały nocny dyżur. Siostra w salonie, czy dwie wtenczas były, ale chyba dwie. Godzina 23 i początek nocnego dyżuru. Jest trzecia zmiana i ledwie godzina minęła, a ten zamiast się położyć, otworzył sobie okno..

Był w pokoju gdzie mieszkało 5 osób. Zwyczajny pokój, jak każdy w DPS-ie. Dwa okna, wszystko schludnie uporządkowane, podłoga wypastowana. Ściany z lamperiami. Jego współlokatorzy byli chorymi leżącymi. Któryś tam słabo chodził, któryś tam na wózku.. no tacy intelektualnie na głowę sprawni tylko, że różne schorzenia mieli. Jeden z nich, z tego co pamiętam był chory na SN , choroba tak go obezwładniła, że tylko głową mógł ruszyć . Stanisława pokazuje mało znaczący ruch głową dający do zrozumienia, jak bardzo choroba ograniczyła tamtego człowieka. Zero możliwości ruchu, kompletna bezwładność poza głową.

No i Franek otworzył sobie to okno i wyskoczył. Podczas sprawdzania pokoi, zauważyłyśmy puste łóżko i otwarte okno. Z początku przeszukiwano toalety, ale prawda okazała się inna.

Na porządku dziennym było słuchanie takich wyrażeń jak ‘’nie chcę tu być’’, ‘’chcę do domu’’- a przecież to DPS był teraz ich domem. Większość myślała o swoim dawnym miejscu zamieszkania. Mówili o swoich ‘’bogactwach’’, że mieli mąkę, cukier. To zabawne, jaki jest kontrast obecnie pomiędzy symbolem bogactwa kiedyś, a dziś.

Każdy człowiek ma swoją historię. Niektórym z nas ta historia dopiero się pisze...

2024  Ogólnopolski Turniej Reportażu im. Wandy Dybalskiej   globbersthemes joomla templates