Kazanie na dole - Jolanta Krysowata
Dawno, dawno temu, kiedy byłam w wieku obecnych uczestników Turnieju Reportażu, uczyłam się dziennikarskiej sztuki w Klubie Dziennikarzy Młodzieżowych. Dzięki temu wyjeżdżałam na warsztaty, odbywałam praktyki w poważnych gazetach i jeździłam w delegacje. Meldowałam się w hotelach na podstawie legitymacji szkolnej, bo dowodu osobistego jeszcze nie miałam. Dziennikarzem chciałam być od zawsze, ale dlaczego tego chcę, przekonałam się w czasie jednej z takich delegacji właśnie.
Znajomy fotoreporter z Mławy dał mi znać, że w jego rodzinnym miasteczku wystąpiła inwazja godna Hitchcocka. Chmary ptaków zawisły nad Mławą i nie chciały odlecieć. W ślad za nimi zlecieli się ornitolodzy i inni znawcy przyrody. Dziennikarza zaś ani jednego. Byłam więc pierwsza i jedyna.
Już na miejscu przekonałam się, czym różni się Mława od scenerii z filmu Hitchcocka. Ptaki z horroru zadziobywały ludzi na śmierć. Ptaki z Mławy zapaskudzały okolice równie bezlitośnie. Na miasto, domy, chodniki, ulice i place lał się nieustający deszcz. Gęsty i śmierdzący. Służby miejskie nie podejmowały nawet prób uprzątania tego, co wciąż lało się strumieniami z góry. Z domów wychodzili tylko ci, którzy naprawdę musieli. Wyglądali komicznie pod parasolami, których nie można było odstawić do suszenia w przedpokoju czy korytarzu. Ja parasolki nie miałam (błąd w dokumentacji), a w miejscowym sklepie zabrakło ich już w pierwszym dniu inwazji. Przebiegałam więc przez Mławę z gazetą na głowie wypatrując jakiejś budy, pod którą mogłabym się schronić i pomyśleć. Los zdarzył blaszany kiosk z biletami autobusowymi. Przedstawiłam się panu z okienka, wpuścił mnie do środka ze zrozumieniem. Opowiadał, że to trwa już kilka dni, że diabli wiedzą, co to za ptaszyska i dlaczego zatrzymały się w Mławie, a właściwie nad Mławą. Ludzie mówią, że to chyba ruskie wrony, które wyhamowały, zamiast lecieć dalej na sezon i że to oznacza, że widocznie u Ruskich coś się dzieje politycznego, dlatego one wolą przeczekać w Polsce. Ta teoria spodobała mi się najbardziej. Już zachodziłam w głowę jak ją sprzedać w gazecie. Były lata 80-te i napisanie, że w ZSRR dzieje się coś tak złego, że nawet wrony zawracają, nie wchodziło w grę!
Wtedy zdarzyło się coś dla mnie najbardziej istotnego. Choć nie miało nic wspólnego ani z wronami, ani z Mławą ani ze Związkiem Radzieckim. Do okienka podeszła pani pod parasolką i poprosiła o bilet. Każdy z nas tysiące razy w życiu to robił. Każdy wie jak wygląda kiosk od strony okienka. Wszyscy niezliczoną ilość razy pochylaliśmy się do odsuwanej szybki, mówiliśmy krótkie zdanie, dawaliśmy jakiś pieniądz i czekaliśmy na resztę. Ja wtedy w Mławie zobaczyłam kiosk oczami kioskarza. Głupkowato wygląda człowiek, który dyga przed okienkiem, rękę po bilet i resztę wyciąga jak po jałmużnę, a jeśli się uśmiecha, to z tej pozycji (środka kiosku) nie wygląda to grzecznie, ale służalczo. Fakt, że tym razem dygnięciu klientki towarzyszył parasol oblepiony ptasimi odchodami, że w blaszany dach budy bez przerwy walił gęsty deszcz, którego charakteru byłam świadoma, a zapach uświadamiał mi się bez przerwy, dodawał tylko pikanterii całej sytuacji[zmiana szyku]. Nie stanowił o jej wyjątkowości. Oto ja, uczennica jedynego Liceum Ogólnokształcącego w Wołowie, dojeżdżająca z Wińska (a więc automatycznie gorsza, bo ze wsi), nastolatka, w roli pani redaktor oglądam oczywistą, zwyczajną, pospolitą wręcz rzeczywistość z zupełnie innej strony. Nie jestem klientem kiosku, ale kioskarzem. Mam przy tym ostrość widzenia większą niż on, bo nie robię tego przez 8 godzin dziennie, aż do emerytury. Przeciwnie. Wpadłam tu na chwilę w imieniu wszystkich klientów wszystkich kiosków w Polsce, żeby im powiedzieć jak jest po drugiej stronie.
Dziś nie pamiętam, jakie wnioski wyciągnęli naukowcy, ornitolodzy i inni badacze przyrody z inwazji ptaków na Mławę. Wiem, że wrony (według koncepcji kioskarza – ruskie), znikły równie nagle i niespodziewanie, jak przybyły. Natomiast widoku kiosku od strony kioskarza, wyglądu klienta od strony odsuwanej szybki, nie zapomnę nigdy. Od tego śmierdzącego, lepkiego mławskiego dnia, nie miałam już wątpliwości, dlaczego chcę być dziennikarzem. I jaka forma twórczości będzie dla mnie najważniejsza. Jaki gatunek zmieści historię Mławy, wron, parasolek, kiosku i Związku Radzieckiego jednocześnie. Reportaż. Oczywiście, że reportaż.
Każdy z nas zna, choćby ze słyszenia, biblijny "Hymn o miłości". A gdyby tak słowo „miłość” zamienić na wyraz „reportaż”? Co nam wyjdzie?
Że to on „(…) cierpliwy jest, dobrotliwy, nie zazdrości, nie jest chełpliwy, nie nadyma się. Nie postępuje nieprzystojnie, nie szuka swego,(…). Nie raduje się z niesprawiedliwości, ale się raduje z prawdy. (…) wszystkiego się spodziewa, wszystko znosi. (…) nigdy nie ustaje.”
Reportaż to nie żarty, nawet, jeśli temat jest komiczny. Jeśli ktoś z was ma talent, tzw. lekkie pióro, a historie same mu się piszą i są piękne, niech zostanie pisarzem. Reporterem może być tylko ten, kto potrafi zrezygnować z każdego pięknego pomysłu, jaki wychodzi mu spod pióra, jeśli tylko nie jest on zgodny z prawdą o konkretnym człowieku, wydarzeniu, miejscu, sprawie, fragmencie wszechświata.
Wiem po sobie jak trudne to bywa. Ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.